Mongolska pożoga, która spadła na Europę Środkową wiosną i latem 1241 roku, pozostawiła krwawy ślad nie tylko w gospodarce i demografii rozległych regionów, ale także w psychice jej mieszkańców. Armia koczowników nie została pokonana – jeźdźcy powrócili na rozległe stepy Azji w sposób zorganizowany. Ich wódz, Batu-chan, odjechał wraz z całą armią na wschód nie ze względu na poniesione straty, lecz na skutek nagłej śmierci władcy imperium mongolskiego, Ugedeja.

Syn Czyngis-chana zmarł i wojownicy, którzy podbili niemal połowę cywilizowanego świata, wracali do serca swojej krainy by zadecydować o wyborze jego następcy. Dla Europy mongolskie zagrożenie jednak nie minęło, a tylko zostało odsunięte w czasie. Dlatego też władcy Polski, Czech, Węgier oraz Bułgarii niezwłocznie przystąpili do budowy potężnych zamków, które miały dać im szansę przetrwać kolejną inwazję. Jedna z takich twierdz powstała w Orawie, na terenie dzisiejszej Słowacji.

Miejsce zostało wybrane nieprzypadkowo: w zakolu rzeki Orawy wznosiła się strzelista, wysoka na ponad sto metrów skała otoczona wzniesieniami i głęboką doliną. Jej szczyt zdawał się nieosiągalny, wręcz niemożliwy do zdobycia. I to na nim właśnie wybudowano potężny kamienny bastion oraz poprowadzono linię murów ostatniej obrony. Roztaczający się z wież strażniczych widok na rzekę i całą dolinę musiał być już wtedy imponujący.

Na przestrzeni lat w niższych partiach skały dodawano kolejne fortyfikacje: mury, baszty, magazyny – a w końcu także pałace, stajnie oraz budynki gospodarcze i podziemne korytarze. W ten sposób na przestrzeni lat powstały trzy połączone ze sobą zamki: tonący niemal w chmurach „górny”, reprezentacyjny i rezydencjonalny „średni” oraz gospodarczy „dolny”. Ze względu na tę właśnie mnogość zabudowań czasem Zamek Orawski określa się wręcz mianem „Zamków Orawskich” – by podkreślić złożoność konstrukcji.

Aby zapewnić niezbędną infrastrukturę rolniczo-gospodarczą u stóp kompleksu powstała także wieś zwana dziś Orawskim Podzamczem. Oczywiście zamek nie powstał na „surowej skale” – jak to mawiają archeolodzy. Bytność człowieka w tym miejscu zarejestrowano już dużo wcześniej, o czym przekonać się można choćby zwiedzając liczne ekspozycje znajdujące się w pałacowych salach.

Skomplikowane losy zamku zawsze ściśle związane były z niemniej zagmatwanymi dziejami całego regionu; dość powiedzieć, że Zamkiem Orawskim władali naprzemiennie zarówno Węgrzy, Habsburgowie, władcy Siedmiogrodu – jak i Polacy. Zamek wraz z leżącym u jego stóp regionem były tak ważnym strategicznie miejscem, że nadawano go we władanie w ramach najważniejszych funkcji państwowych – lub trzymano bezpośrednio w rękach aktualnego władcy. Historia twierdzy to istny kalejdoskop właścicieli, zarządców, kasztelanów i spadkobierców – ich listą można byłoby swobodnie obdzielić kilkanaście „zwykłych” zamków. Dlatego też pozwólcie, ale nie podejmę się przytaczania nazw i rodów następujących po sobie właścicieli – nikt z Was, chyba tylko poza największymi miłośnikami heraldyki – nie przebrnąłby przez tę historię.

W 1800 roku zamek spłonął. Pożar rozpoczął się w drewnianym dolnym zamku, i powoli – przez kilka dni – kierował się ku górze. Katastrofa była kompletna i absolutna; przez kolejnych 60 lat kikuty spalonych zabudowań stały w ruinie. W międzyczasie urządzono w ocalałych podziemiach i piwnicach ciężkie więzienie, co tylko podkreśliło upadek tak wspaniałej rezydencji.

Jednak pod koniec XIX wieku nad Orawskim Zamkiem wyszło w końcu słońce. Zaczęto odgruzowywać budynki oraz restaurować pałacowe wnętrza. Tempo renowacji wzrosło po obu wojnach światowych, kiedy to Orawa weszła w skład Czechosłowacji – wtedy to większość zamków i byłych habsburskich posiadłości znacjonalizowano. Dziś zamek jest symbolem Słowackiej historii, ale ze względu na swoją wielkość wciąż można tutaj natrafić na intensywne prace konserwatorskie.

Może to wydać się wam nieco szokujące, ale na zamek trafiłem przypadkiem – podczas podróży samochodem z Krakowa do Bratysławy. Imponujący, przyczajony niemal w chmurach zamek wyłonił się przede mną niespodziewanie podczas jazdy drogą krajową nr E77. Początkowo przejechałem obok niego, ale po kilku kilometrach postanowiłem zawrócić. Zamek znajduje się zaledwie 35 km od granicy z Polską, wydaje się więc idealnym pomysłem na szybki turystyczny, rodzinny weekend. Niestety zwiedzanie kompleksu nie należy do najtańszych: podczas mojego pobytu bilety dla dorosłych kosztowały od 6 do 12 euro – ale sprawdziłem, i już podrożały! W sezonie 2023 bilety wstępu kosztują odpowiednio 9/13 Euro (dorośli) – oraz 4.5/9 Euro (dzieci do lat 15, studenci i emeryci). Cena zależy od wybranej trasy (krótka / długa) oraz tego, czy zwiedzić chcemy także znajdujący się na terenie zamku Pałac Thurzo.

Ratować się można biletem rodzinnym – 2 osoby dorosłe + dzieci (dowolna liczba…) to wydatek 22,5 euro (ale taki bilet uprawnia wyłącznie do wstępu na sam zamek, bez zwiedzania pałacu). Niestety dodatkowo zapłacić należy także za możliwość robienia zdjęć (3 euro/aparat) oraz za nagrywanie filmów kamerą (5 euro/kamerę) – przy czym muszę zaznaczyć, że na zamku trzykrotnie sprawdzano czy posiadam odpowiednie bilety. Aktualne ceny biletów znajdziecie na stronie – TUTAJ

Najbardziej znaną w Polsce ciekawostką dotyczącą Zamku Orawskiego jest ta, że na jego terenie kręcono kilkanaście ujęć do popularnego serialu „Janosik”. To tutaj rezydowali „cesarscy” – i to tutaj ucztował Janosik ze swoimi słynnymi kamratami: Kwiczołem i Pyzdrą. Jeżeli choć raz byliście na Orawskim Zamku, to w chwili oglądania odpowiedniego odcinka „Janosika” od razu rozpoznacie jego charakterystyczne wnętrza oraz obszerny dziedziniec – uśmiech na ustach gwarantowany!

„Janosik” nie był zresztą jedyną produkcją filmową kręconą w Orawskim Zamku. Najsłynniejszy był film pt.  „Nosferatu – symfonia grozy” z 1922 roku; to absolutna klasyka horrorów z czasów, kiedy wampiry jeszcze nie były gładko ogolonymi, metroseksualnymi chłopcami pełnymi wewnętrznych rozterek. W „Nosferatu” wampiry składały się z ostrych zębów, mrożących krew spojrzeń oraz z krzyków zagryzanych ofiar. Tak, to były stare, dobre czasy wampirów niezłomnych; dziś takich wampirów już nie ma… obecnie widząc w tytule filmowym słowo „wampir” zastanawiam się, czy to film psychologiczny, czy może zagmatwany dramat egzystencjonalny o samotności w sieci. „Nosferatu – symfonia grozy” to film – nawet w 101 lat po premierze – godny obejrzenia. Byłoby cudownie móc obejrzeć go podczas seansu w tutejszych piwnicach!

O trudnych czasach wspólnej egzystencji ludzi i wampirów przypominają znajdujące się w podziemiach zamku instalacje – poświęcone zresztą nie tylko wampirom, ale i torturom. Krzyki z ukrytych mikrofonów, dziwne upiory błąkające się w półcieniu oraz machiny rozciągające i dziurkujące ludzi – to nawiązania do okresu, kiedy na zamku znajdowało się ciężkie więzienie. Zresztą różnych tematycznych sal jest tutaj całkiem sporo. Wystawy dotyczą różnych okresów, różnych wydarzeń i różnych tematów – niewątpliwie jest obszernie i różnorodnie. Ta różnorodność i tematyczna „skoczność” były dla mnie jednak trochę zbyt rozległe – momentami gubiłem się w zwiedzaniu, gdy obok potrójnej armaty spotykałem księżniczkę bez ręki; ale za to w ślubnej sukni. 

Ta różnorodność wystaw wprowadza nieco zamieszania, ale być może zamek jest po prostu za duży, i czymś te jego wewnętrzne przestrzenie trzeba było wypełnić. Na zwiedzanie przeznaczyć musicie od dwóch do trzech godzin; pomimo pewnego przesytu i tak daję ocenę 10/10.

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Więcej materiałów z kategorii Kamień na Kamieniu?

Więcej materiałów z wyprawy do Słowacji?