Zaczęło się od tego, że zadzwonił do mnie Zbyszek, Honorowy Wieczny i Dożywotni Prezes naszego klubu WKB META Lubliniec:
– Chcesz wystartować w Mistrzostwach Polski w Maratonie w Warszawie?
– No pewnie, że nie chcę!
– Nie marudź, masz przecież licencję PZLA!
– Mam?
– No masz, wyrobiłem Ci w 2011 roku.
– Pewnie nieaktualna.
– Jak nieaktualna, aktualna! Na wiosnę opłacona.
No i namówił.
Przejrzałem wyniki uzyskiwane przez rywali w poprzednich edycjach Mistrzostw Polski. Rezultaty nie były zbyt imponujące, ale wiadomo: rywalizacja o tytuł to typowy bieg o miejsce, a nie o wynik. Dawno temu tłumaczył to szczegółowo Jerzy Skarżyński: w biegu o miejsce wszystko może się zdarzyć. W dodatku w Mistrzostwach Polski zwykle uczestniczy zaledwie kilkunastu biegaczy – bo mało kto ma aktywną licencję zawodniczą, mało kto ma aktywną licencję klubową, i ogólnie to mało kto też ma na to ochotę.
Rzuciłem się w wir przygotowań. Niestety nigdzie w sieci nie znalazłem planu treningowego typu „Jak w tydzień przygotować się do maratonu na czas poniżej 02:30:00” – a taki właśnie wynik dawał teoretyczne szanse na medal (gdyby wszystko poszło po mojej myśli, czyli gdyby wszystkim innym poszło nie po myśli). Uznałem, że pobiegnę na wynik 02:30:00 do półmetka, a potem się okaże. I uprzedzając fakty: półmetek osiągnąłem w czasie 2:15:30, a więc byłem tam zanim przyszły Mistrz Polski dobiegł do mety. Lubię takie matematyczne sztuczki!
Postanowiłem wykorzystać wszystkie silne karty jakie posiadałem – a mam tylko jedną – ponad 30-letnie biegowe doświadczenie w radzeniu sobie z dojściem do mety po 30 kilometrze. Najważniejsze to nie myśleć o tym, czy daleko jeszcze. Trasę należy pokonywać małymi odcinkami – najlepiej obejrzeć się za siebie, znaleźć jakąś charakterystyczną osobę (np. ubraną na czerwono), i postanowić, że jak Was dogoni to w nagrodę będziecie mogli się kawałek przejść. To stara zasada Kija i Marchewki.
Najbardziej na trasie maratonu przeszkadzało mi zasadniczo wszystko. Na przykład takie zespoły muzyczne: na jednym z nich straciłem 2 minuty bezcennego czasu, minęło mnie tam około 600 osób. Albo punkty żywieniowe z bananami; no toć jak są darmowe banany, to nie da się przejść nad tym bez skosztowania. Gdzieś tam hen-hen na innym kontynencie jakieś malutkie rączki zrywały te banany, pakowały, myły – a teraz mają się zepsuć? Na trasie było też dużo bardzo ładnych dziewczyn – kiedy na mecie chciałem o tym pogadać z chłopakami z klubu, to się zdziwili: a to masz czas na oglądanie dziewczyn podczas biegu? Ludzie! Toć jak biegniecie 5 godzin, to chyba żadna trudność wygospodarować te pół godziny na to, by oglądać ???
Swoją drogą zawsze mnie zastanawiało, co biegacze robią podczas biegu. Z moich obserwacji wynika, że większość z nich nie robi nic poza biegnięciem. Są jak jakieś zombi, pokraki, „Inni” z filmu Gra o Tron. A przecież jest tyle możliwości: inteligentny człowiek nigdy się nie nudzi! Można pogadać z przechodniami, można pójść do sklepu, można zadzwonić do żony.
A jak ktoś nie ma żony… to można przemyśleć co zrobiłem w życiu źle, że jej nie ma. Życie bez żony jest szare i nic nie warte, bo mężczyzna bez żony to jak medal bez tasiemki. Podczas maratonu jest wystarczająco dużo czasu by wejrzeć w głąb siebie i zobaczyć tę pustkę, ten bezsens życia, ten stracony czas, ten głód egzystencji. Wracacie po bieganiu do domu, a tam zamiast żony czeka na was tylko kurz na półkach. Wkrótce umrzecie, zamienicie się w pył, a potem umrą też wszyscy którzy was znali – i jest to jedyne pocieszenie, na które możecie liczyć.
Maraton wygrał Japończyk Takeuchi Ryoma, a ostatecznie Mistrzem Polski został mój najgroźniejszy rywal – Arkadiusz Gardzielewski. Wygrał bo był lepszy, i potrafię to przyznać. Taki już jest sport, że czasem kończy się na sianie, a czasem pod sianem – czy jakoś tak.
Na mecie dostałem napój kolorowy, wodę oraz jeszcze więcej bananów. Na mojej szyi zawisł piękny medal – a właściwie dwa medale: taki jeden w drugim. Organizatorzy wymyślili, że jedną z części można podarować komuś, kto Wam kibicował i Was wspierał. To taki nieładny z ich strony prztyczek do tych, którzy nie mają żony – a ich życie jest (jak już wspomniałem) puste, ciemne, i zupełnie nic nie warte. Niby bieganie daje szczęście, a na mecie widziałem wielu silnych i zdrowych mężczyzn, którzy płakali jak dzieci; nie mieć żony to jest jednak tragedia. Ale żeby od razu tak płakać? W gruncie rzeczy znalezienie żony nie jest aż tak trudne jak się wydaje: wystarczy być zajebistym, przystojnym, mieć dowcip i ładne ubrania.
No i podczas biegu trzeba wygospodarować te pół godziny, by się rozejrzeć dookoła.