Niewątpliwie największym wrogiem uczestnika biegów ultradystansowych jest on sam: jego płatający figle mózg, narzekające z byle powodu ciało, nadmierna ambicja oraz chęć zdobycia zupełnie nieprzydatnej chwały. Czemu nieprzydatnej? Cóż… Nikt, włącznie z samym zawodnikiem, za kilka miesięcy nie będzie już pamiętał, które zajął on miejsce, i nikomu nie będzie robiło różnicy czy był na mecie dwudziesty szósty czy dziewięćdziesiąty trzeci. Bądźmy szczerzy: jeżeli w jakimś biegu masz zająć jedenaste miejsce, to z perspektywy wszechświata możesz być także tysiąc pięćset siedemdziesiąty ósmy. Nawet jeżeli wygrasz, to wszechświat ledwo to zauważy.
A mimo to prawie wszyscy – niemal jak jeden mąż – staramy się w sporcie być szybciej, dalej, więcej. Choć przecież większość z nas to amatorzy, którzy sport w teorii uprawiają rekreacyjnie! Trenujemy więc uparcie, z poświęceniem, żarliwie i wytrwale – tylko po to, by przyjemność ze startu (na który czekaliśmy czasem i cały rok)… skrócić o kilkadziesiąt minut. I te urwane kilka minut – nikogo nieobchodzące kilka minut – odmierzamy jako sukces.
Ale postawcie sobie proste pytanie: czy warto? O ile będziecie szczęśliwsi, jeżeli linię mety jakiegoś biegu miniecie o dwie minuty szybciej? Czy skrupulatnie realizowane plany treningowe spowodują, że ukończycie ultramaraton mniej zmęczeni? Oczywiście, że nie – dobiegniecie trochę szybciej, ale… zmęczycie się przecież tak samo. To jak w dowcipie z brodą: skoro nagrody dostaje trzech pierwszych, to po co biegną ci wszyscy pozostali? Bądźmy szczerzy – wszyscy inni biegną dla przyjemności.
Tymczasem szybkie bieganie wcale nie jest przyjemne. Szybkie bieganie boli, sprowadza na człowieka kontuzje, wypadki, powoduje stres oraz tworzy aurę niespełnionych celów. Biegając szybko stawiamy sobie owe cele, choć przecież są one zupełnie zbędne dla przyjemności. Owszem, zawodnicy z elity walczą o sławę i pieniądze – choć ta pierwsza szybko przeminie, a te drugie skończą się jeszcze szybciej – ale o co walczą wszyscy pozostali?
A przecież do czerpania przyjemności z biegania wystarczy tak niewiele. Nigdzie się nie śpiesząc, z nikim nie rywalizując, nie wymiotując na ostatnich kilometrach – też można być zadowolonym. „Bądź lepszy we wszystkim co robisz” – to hasło, na którym zarabiają tysiące autorów „życiowych poradników”. Zupełnie się z nimi nie zgadzam; to jakby uznać, że lepiej czyta książki ten, kto czyta je szybciej. Albo, że lepszym kinomaniakiem jest ten, kto ogląda filmy na przewijaniu z prędkością x 1.5
Od kiedy lepiej jest równoznaczne z szybciej? Jak to się stało, że daliśmy się wpędzić w wyścig szczurów już nie tylko w pracy, ale także podczas uprawiania hobby?
Z takim właśnie przekonaniem – o wyższości przyjemności nad szybkością – przyjechałem na zawody do Szwajcarii. Wybrałem dystans umiarkowany o długości 53 kilometrów, z przewyższeniem +2700 metrów i -2800 metrów, i już w Polsce zupełnie nie zamierzałem się do niego przygotowywać. Widziałem, że bez względu na to ile zrobię treningów, to i tak będzie bolało; bo na tym polega ta zabawa.
Na trasie ultramaratonu od samego początku obijałem się jak tylko mogłem. Na pierwszy punkt kontrolny – położony na 16 kilometrze – dotarłem na 22 minuty przed końcem limitu czasu. Mimo to – i zgodnie z planem – byłem zmęczony. Ten w miarę bezpieczny zapas na 32 kilometrze wzrósł do 45 minut. W przeciwieństwie do profesjonalnych rywali, którzy w tym momencie już docierali do mety, oglądałem sobie widoczki, zaprzyjaźniałem się ze szwajcarskimi krowami oraz nagrywałem film, który na starość będę mógł pokazać wnukom. Ci, którzy się tak zawzięcie ścigali musieli potem kupować od organizatorów swoje zdjęcia z trasy po 25 franków – a ja proszę, wszystko zrobiłem sobie sam!
Mam nadzieję, że czytacie moje słowa z pewnym przymrużeniem oka. Chcę Was przekonać do tego, że dla przytłaczającej większości z nas przykładanie do siebie miary profesjonalnych sportowców jest zupełnie nielogiczne. To, że oni mają jakieś cele nie oznacza, że ich cele powinny stać się także naszymi. Dla 99 procent z nas szybko wcale nie oznacza lepiej – i doskonale udowadniają to właśnie biegi ultradystansowe, gdzie limity czasu są tak dobrane, byśmy nie musieli stresować się nadmiernie zegarkiem. Byśmy nie musieli pędzić do mety.
W biegach ultra zwykle organizatorzy tak kalkulują trasę i limity czasu, żeby można było ukończyć ich imprezę prawie cały czas idąc. Czy to, że się nie ścigamy, to coś śmiesznego, gorszego, uwłaczającego? Absolutnie nie. Zapłaciłem za przygodę, i delektuje się nią – zamiast stresować się tym, czy dam radę. Pamiętam, że kiedyś – dawno, dawno temu – chodziłem na popularne w latach 90-tych kursy szybkiego czytania. Czy dzięki temu czytałem lepiej? Nie. A czy czytanie sprawiało mi więcej przyjemności? Także nie. Więc po co czytać szybciej?
Piękno ultradystansowych biegów górskich polega na tym, że nie musimy być doskonałymi sportowcami, by w nich startować. Nie musimy być dobrymi sportowcami – ani nawet przeciętnymi. Jeżeli tylko spojrzycie na takie zawody z odpowiednio odległej perspektywy, to okaże się, że są one nawet łatwiejsze do ukończenia niż klasyczne maratony. Limit na pokonanie 42 kilometrów i 195 metrów zwykle wynosi pięć lub sześć godzin. W Szwajcarii (która jest dość niewyróżniającą się pod tym względem imprezą) limit na pokonanie 53 kilometrów wynosił 13 godzin. Trzynaście! Idąc przez większą część trasy – i podbiegając tylko na łagodnych zbiegach oraz na końcowych kilometrach – doturlałem się na metę z półtoragodzinnym zapasem.
Jak myślicie: ktoś jeszcze o tym pamięta, że na tym biegu pokonały mnie wszystkie kobiety? Kto pamięta o tym, że byłem przed – przed – przed – przedostatni? Zupełnie nikt. Nawet ja przypomniałem sobie o tym dopiero dziś, podczas montowania filmu. Tymczasem radość z dotarcia na metę zawsze jest taka sama – jeżeli tylko umiecie czerpać radość z prostych rzeczy. Jeżeli zaś nie umiecie… to na mecie i tak zawsze będziecie nieszczęśliwi: bo zawsze przecież można było pobiec jeszcze szybciej.