Całe szczęście w ostatniej niemal chwili udało mi się jednak zmotywować, i tę przeklętą kamerę zabrać ze sobą. Na trasie maratonu nic szczególnego się wprawdzie nie wydarzyło, ale… ale przynajmniej będzie pamiątka na czasy, gdy siedząc w bujanym fotelu na ganku zapragnę przypomnieć sobie czym się zajmowałem w młodości. Byłem kierowcą rajdowym? A może bokserem? Pewnie nie będę tego pamiętał, więc film się przyda – pod warunkiem, że rozpoznam iż ja to ja!
Wyspa Jersey leży sobie wygodnie na Kanale La Manche, bardzo blisko wybrzeża Francji. Tak blisko, że każdy normalny geograf ze zdziwieniem zauważy iż powinna być raczej wyspą francuską niż brytyjską. Dopiero historyk mu wytłumaczy, że wcale nie – Jersey wraz z pobliską Guersey są z dziada-pradziada Wyspami Normandzkimi. A politolog doda, że także wcale nie są brytyjskie, bo każda z nich jest osobnym krajem: dziwnym bo dziwnym, ale jednak krajem. Nie pytajcie dlaczego. Tak jest i kropka.
Wyprawa na Jersey Marathon była zdecydowanie typowym wyjazdem „na zaliczenie”. Chociaż to nie do końca sprawiedliwe określenie: uwielbiam wszelkiego rodzaju wyspy, o czym pisałem już wielokrotnie. Dlatego i Jersey wpadła mi zarówno w oko, jak i w duszę. Lubię wyspy, a maratony na nich organizowane są argumentem, by tam w końcu pojechać.
Maraton – co miłe – zorganizowany był na jednej pętli. Pętla ta zajmuje połowę wyspy, co pokazuje jak bardzo jest ona niewielka; wręcz kompaktowa. Na spacer wokół wyspy Jersey pieszo bym nie poszedł, bo nogi by bolały – ale obiec wyspę to zupełnie inna sprawa.
Maraton ukończyło 255 osób, czyli nie był taki najmniejszy z najmniejszych. Do tego kolejne czterysta osób ukończyło biegi na jakichś tam dodatkowych, dziwnych dystansach. Piszę „dziwne dystanse” gdyż sam nie wiem co tam było jeszcze rozgrywane; szaleni ludzie biegali w różne strony i mnie wyprzedzali. Nie lubię takich wyprzedzań, bo mnie to deprymuje. Myślałem najpierw, że to uczestnicy jakiejś połówki… a to były sztafety… ale jakieś pomieszane. Nie chce mi się za bardzo wnikać, biegali to biegali !!
Pogoda teoretycznie była idealna: chłodno, padał lekki deszczyk – chociaż trochę wiało. Natomiast trasa okazała się – zwłaszcza na pierwszych siedmiu kilometrach – troszeczkę górzysta. Pierwsze kilometry były cały czas pod górkę – w efekcie biegło się niby dobrze, ale wpadliśmy w pułapkę i większość z naszej 8-osobowej ekipy już na 17 km miała serdecznie dość. Były wymiotowanie, umieranie, oraz totalne zakwaszenie. Chyba wszystkim z nas – poza jednym wyjątkiem, którego imiennie nie wymienię bo będzie zbyt dumny z siebie – ten maraton nie poszedł tak, jak na to liczyliśmy.
Startowało całkiem sporo Polaków – ale ich nie wymienię. Organizatorzy nie podają w wynikach ani narodowości, ani nawet klubów. Coś im tam chyba z tymi wynikami nie wyszło do końca tak jak miało być.
Za to na mecie była ciekawa buba: dla finiszerów były pamiątkowe koszulki i czapeczki biegowe… ale tak je rozdawano, żeby przypadkiem nikt nie zorientował się, że są. Równo połowa naszej drużyny wróciła do hotelu w niewiedzy, że na mecie były do odbioru koszulki. Mało tego; dawano też hamburgery – i tak jak w przypadku koszulek zrobiono to tak, by niewielu uczestników na ten posiłek dotarło. Jeżeli specjalnie nie szukałeś, to obszedłeś się biegaczu smakiem, jedzenie było najnormalniej schowane. Albo postawione tak, by nie było go widać. Ja do dziś nie wiem, gdzie je schowano. Nie ma to jak zrujnować sobie bieg taką głupotą – dobrze że chociaż organizatorzy nie zapomnieli dawać na mecie medali. A też mogli je schować do jakiegoś kąta 🙂
Ogólnie jednak, tak podsumowując, to było spoko. Mieszkańcy wyspy nie dość, że klaskali, to jeszcze nawet całkiem owacyjnie. No i dawali żelki. Mniam.
Mój 61 kraj zdobyty. Europa wychodzi mi już jednak tak jak pisałem wcześniej – bokiem. Chce mi się gdzieś dalej, tam, gdzie organizatorzy nie zapomną rozdać na mecie koszulek… bo tylko ich po prostu nie będzie. To jest prawdziwa egzotyka!
I tyle.