Hammamet to liczące sobie 100 tysięcy mieszkańców miasto w Tunezji, leżące nad zjawiskową zatoką o tej samej nazwie. Turystyczny rdzeń tego miejsca stanowi stare miasto – medina – z charakterystyczną groźną bryłą Cytadeli Hammamet. To idealne miejsce na spędzenie nocy (lub dwóch!) podczas podróży po tym kraju.

Strasznie nie lubię odrestaurowanych miejsc. Według mnie naprawianie zamków, murów czy innych starych posiadłości zawsze prowadzi do tego, że wyglądają one sztucznie – niczym landrynki na sklepowej półce. Gdy do takiej wygładzonej „nowości” dodamy tłum turystów wchodzących drzwiami i oknami – otrzymamy efekt, od którego bolą mnie oczy. Wtedy moje nogi dostają choroby pląsających stóp.

Hammamet jest zaskakującym zaprzeczeniem mojej teorii mówiącej, że historyczne miejsce musi zrujnowane. Oglądając zdjęcia byłem przekonany, że zastanę tutaj tę właśnie udawalność. Tymczasem mieszkańcom udało się połączyć jedno z drugim; ogień z wodą. Cała medina jest wspaniale odnowiona, przy jednoczesnym zachowaniu klimatu tego miejsca. Do tej pory byłem przekonany, że jest to niemożliwe.

To zasługa zachowania proporcji: liczba turystów przybywających do Hammamet jest na takim poziomie, że nie zakłócają i nie dominują oni normalnego życia mieszkańców – a jednocześnie pozwalają wielu z nich żyć z turystyki. Nie spotkałem się tu z typowym „naganiactwem” – tak charakterystycznym dla innych turystycznych lokalizacji Afryki. Położone w historycznym centrum domy są wprawdzie hotelikami, butikami i wszystkim tym, czego szukają turyści ale… ale jednocześnie mieszkają tutaj zwykli ludzie. Od świtu do zmierzchu trwa tu normalne, codzienne życie: rybacy łowią ryby, sprzedawcy handlują, matki rodzą nowe dzieci a kapłani grzebią zmarłych. Ktoś wiesza pranie, ktoś naprawia skuter, ktoś karmi wyleniałego kota.

W Hammamet po raz pierwszy w Afryce miałem przyjemność wejść do galerii lokalnego artysty pooglądać jego dzieła – i nie czułem się zobowiązanym czegoś kupić. Mogłem patrzeć na idący kondukt pogrzebowy, i nie miałem jednocześnie tego wstrętnego wrażenia, że jestem turystycznym podglądaczem. Mogłem spytać o drogę nie stając się od razu dla kogoś pieniążkowym łupem. Tutaj oddychałem.

I jeszcze ciekawostka, bo bez ciekawostki podróżniczy artykuł nie jest artykułem. Nigdy się nie gubię. Mam ten zmysł orientacji, który powoduje, że zawsze wiem którędy iść, żeby gdzieś dojść. Mogę nawet nie wiedzieć, gdzie idę i po co – a i tak tam dojdę. Mogę chodzić po mieście, po lesie, po górach – przez pół dnia – ale kiedy trzeba wracać do zaparkowanego samochodu, to wyciągam palec i mówię: o tam! Tymczasem chociaż medina w Hammamet zajmuje niewiele miejsca – raptem 250 x 200 metrów – tutaj się zgubiłem. Wiem, że pisanie o klimatycznie krętych uliczkach to podróżniczy frazes. Ale w Hammamet te uliczki tworzą tak boski labirynt, że traci się orientację nawet w stosunku do stron świata. Po kilku zakrętach nie wiadomo gdzie morze, gdzie brama wejściowa – i gdzie hostel, z którego dopiero co wyszliście.

Gdybym chciał na starość zamieszkać w miejscu, w którym nikt by mnie nie odwiedzał, to wybrałbym skromny domek w tutejszej medinie. Nikt by tutaj do mnie nie trafił.

Dla czytelników: spodobała Ci się ta opowieść? Zrewanżuj się i postaw mi wirtualną kawę – ten sympatyczny gest zmotywuje mnie do pracy nad kolejnymi materiałami.

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Więcej materiałów z wyprawy do Tunezji?