Jestem cały podrapany, spodnie będą do wyrzucenia, a kolce czające się w krzakach mają wielkość palca. Najważniejsze, że zwierzęca ścieżka prowadzi konsekwentnie w dół, do cywilizacji. Małe te bawoły musiały być, bo strasznie wąsko. Może to jednak były owce? Albo kozy? Pewnie patobawoły.
Jak w końcu zszedłem na sam dół, to byłem już od pół godziny na zasilaniu awaryjnym. Do mojego auta miałem jeszcze trzy kilometry drogi szutrówką, bo oczywiście nie wróciłem tą samą trasą. Przy wiejskiej zagrodzie siedziały trzy psy; takie, co to wiecie – jak zaczną ujadać, to jeden drugiego tak podkręca, że całą noc mogą szczekać. Spojrzały na mnie… ale wyglądałem tak zniechęcająco, że żaden z nich nawet ogonem nie machnął. Spuściły tylko wzrok i mnie zignorowały.
Jak wracałem, to zobaczyłem stado ptaszysk. Jakiś kilometr ode mnie, z 500 metrów od brzegu. Siedziały na wodzie i gdakały. Ta wycieczka po górach niespecjalnie mi się opłaciła – wystarczyło usiąść i cierpliwie poczekać. Za to przygoda była fajna. Afrykańska.
I pamiętajcie: przygoda nigdy się sama nie wydarzy. Niewielkim wysiłkiem „zwiedziłem” zamknięty obiekt UNESCO. Zamiast narzekać: na to, że w Afryce jest po Afrykańsku, że w Egipcie gorąco, a w Skandynawii hula wiatr – lepiej brać na klatę te koszmarne tragedie. Czytałem niedawno list pewnej turystki, oburzonej, że podczas jej wyprawy do Jordanii na Wadi Rum było mało ludzi. Że nie miała z kim wieczorem tańczyć na kempingu, a takie tańce widziała w folderach. Pierwszy raz spotkałem się z narzekaniem, że nie ma tłumu. Koszmar!