Angkor Wat to starożytny kompleks religijny zaszyty głęboko w gęstych lasach porastających północne brzegi jeziora Tonle Sap – największego jeziora Kambodży. Choć Angkor Wat to konkretna świątynia, to tego typu budowli w promieniu kilkudziesięciu kilometrów jest bardzo wiele – łącznie tworzą one gigantyczne, być może największe powierzchniowo na całym świecie centrum religijne. Gdy powstawało – pomiędzy IX a XIII wiekiem naszej ery – kraj ich budowniczych, imperium Khmerów, był u szczytu swojej potęgi. Angkor w pewnym przybliżeniu to coś na kształt amazońskiej dżungli, w której ktoś wzniósł setki kamiennych świątyń.
To właśnie wewnątrz tego religijnego kompleksu ulokowano jeden z moim zdaniem najbardziej niezwykłych biegów ultra na świecie – Angkor Ultra Trail. Miłośnicy biegania mają do wyboru kilka dystansów: 18 km, 34 km, 42 km, 64 km oraz 100 kilometrów. Po wnikliwej analizie trasy postanowiłem zmierzyć się z dystansem 64 kilometrów. Na czym polegała owa analiza? Wziąłem pod uwagę liczbę atrakcji historycznych, które można było zwiedzić podczas biegu. W dodatku czasem trzeba też umieć mierzyć siły na zamiary…
Start do biegów na dwóch najdłuższych dystansach odbywa się o godzinie 4:00 w nocy, w całkowitych ciemnościach. Kilkuset uczestników zgromadzonych na historycznym placu Terrace of the Elephants – na tzw. Tarasie Słoni – oświetlanych jest przez pochodnie oraz ogromne płonące misy wypełnione olejem. Już sam start powoduje, że poziom adrenaliny biegaczy osiąga niesamowite wyżyny.
Pierwsze dwie godziny biegniemy w ciemnościach. Otacza nas gęsty las, z którego dobiegają tajemnicze odgłosy prowadzących nocny tryb życia zwierząt. Dziesiątki świetlików rozświetlają ścieżkę – to czołówki zawodników biegnących przede mną i za mną. Ścieżka jest wąska, kręta, piaszczysta; utrudniająca wyprzedzanie. Biegniemy gęsiego, jeden za drugim; z każdym jednak kilometrem odległości dzielące od siebie biegaczy systematycznie zwiększają się. W końcu po jednym z punktów kontrolnych zostaję pośrodku nocnej dżungli sam…
Otacza mnie nieprzenikniona czerń. Teraz jestem już zdany wyłącznie na swoje siły, choć przyznać muszę, że trasa jest aż nadto dobrze oznaczona. Szarfy wiszą po obu stronach ścieżek, przyczepione do pni, do gałązek, do palików – w każdym newralgicznym miejscu. Gdy ścieżka się rozdwaja praktycznie nie zdarza się sytuacja, by mieć wątpliwości którędy ruszyć dalej – pomimo ciemności. Takich szarf na 64 kilometrowej trasie minę kilkanaście tysięcy.
A mimo to głowa szaleje. Nadmiar niewidzialnych bodźców, głęboki oddech, trzaskające pod nogami gałązki i myśl, że jestem sam na sam z gęstwiną powodują, że mam gęsią skórkę. Mózg produkuje złudne fantazje karmione przez lata na telewizyjnych horrorach. Nawet pomysł pójścia w krzaki za potrzebą wydaje się być straszny – a co, jeżeli nadepnę na jadowitego węża, skorpiona albo żabę? Organizatorzy na starcie ostrzegali przed agresywnym zachowaniem małp i zdziczałych stad błąkających się psów. Zagrożenie jest teoretyczne, ale w środku nocy w dżungli trudno jest mi przekonać samego siebie, że to tylko wyobraźnia. To fantastyczne uczucie, taki paraliż…
A jednak każda noc w końcu się kończy. Najpierw niewyraźny brzask, gdzieś w oddali ukazuje się pierwsza poświata wschodzącego słońca. Wzrok sięga coraz głębiej w las, kontury drzew nabierają wyraźniejszych kształtów, a potem pojawiają się także kolory. Gdzieś pieje kogut, w górze śpiewają ptaki, niespodziewanie wbiegamy do pierwszej wioski.
Jej mieszkańcy jeszcze sennie siedzą przy ogniskach, rozpalają ogień pod kociołkami z poranną rozgrzewającą herbatą. Otacza nas wszędobylski gryzący dym wydobywający się z tych prymitywnych palenisk. Zaciekawione spojrzenia śledzą nas krok po kroku, choć jeszcze bez interakcji. Chwilę później znowu skrywamy się w lesie – wioska zostaje w tyle; ale zaraz wpadamy do kolejnej. Otoczone polami uprawnymi osady składają się z zaledwie kilku chat; obok nich stoją zanurzone w błocie woły. Wyglądają jak afrykańskie bawoły, jednak całe szczęście w odróżnieniu od tamtych nie stwarzają żadnego zagrożenia.
Późnym rankiem docieramy do pierwszych kamiennych świątyń, o których tyle wcześniej czytałem. Kiedyś zagubione w dżungli, porośnięte drzewami były niemal mityczne; dziś otoczone są już jednak gęstwiną ludzkich osad pozbawiających je części uroku. Wstęp do wielu z nich jest ograniczony, ale my biegacze mamy możliwość zobaczenia ich z bliska – dzięki uczestnictwu w zawodach sportowych. Bryły zatopionych w lesie budowli zachwycają. W pewnym momencie wdrapujemy się na szczyt samotnego wzgórza – a tam czeka na nas absolutna niespodzianka: czuję się niczym na planie filmu pt. „Indiana Jones i Świątynia Zagłady” albo „Lara Croft: Tomb Raider„. To uczucie towarzyszyć mi będzie aż do wciąż odległej mety.
Otacza nas upał. Jest nieznośnie gorąco, ale na szczęście sucho. W nocy kombinacja tych warunków powodowała, że pot dosłownie ściekał po całym moim ciele; w dzień jednak słońce szybko odparowuje każdą odrobinę wilgoci – pokrywa mnie więc głównie sól. Punkty z wodą zlokalizowane są co kilkanaście kilometrów, i to musi nam wystarczyć. Na plecach dźwigam obowiązkowy plecak, a w nim niezbędne wyposażenie – w tym dwulitrowy bidon z zapasem płynów. Mijamy pola ryżowe, w których jest sporo wody, ale absolutnie nienadającej się do spożycia. Strumienie i rzeczki są jeszcze gorsze; tutaj nie pomogłyby nawet chemiczne tabletki odkażające.
Wyrastające przed nami kolejne świątynie zdają się nie mieć końca. Po pewnym czasie wszystko to normalnieje, powszednieje – nawet ogromne mury pojawiające się niespodziewanie pośrodku lasu. Narastające zmęczenie powoduje, że człowiek staje się otępiały na powtarzające się elementy krajobrazu;choćby najbardziej egzotyczne. W pewnym momencie przestaję nawet wypatrywać węży, o których jestem przekonany, że czają się w wysokiej trawie porastającej pobocze ścieżki. Pola ryżowe przez które idę zmieniają się w niekończące się pasmo marszu, bez odrobiny choćby cienia. I tylko uporczywie powraca do mnie myśl o tym, że kilkadziesiąt lat temu na tych właśnie polach ginęły setki tysięcy mieszkańców Kambodży – podczas terroru Czerwonych Khmerów i ich „rewolucji” agrarnej.
Docieramy do kolejnych wiosek pełnych dzieciaków. Czyste, zadbane, pomimo otaczającej je biedy i skromności. Wiem, że to tylko wrażenie – wielu mieszkańców jest bogatych, jeżdżą wielkimi terenówkami o których ja w Polsce mogę zaledwie pomarzyć. Niemniej bez względu na zasobność portfeli większość mieszkańców wsi nadal woli domy wzniesione na palach; taką formę budownictwa docenia się w trakcie systematycznych i częstych powodzi.
Po dziesięciu godzinach biegu przeplatanego marszem (a potem już raczej marszu przeplatanego biegiem) docieram dość niespodziewanie do mety. Z jednej strony radość, że to już koniec – a z drugiej smutek… że koniec. Czekamy jeszcze kilka godzin na Piotrka, który ruszył na trasę stu kilometrów, gratuluję w międzyczasie Michałowi który zajął trzecie miejsce w klasyfikacji open mężczyzn na dystansie 64 km. Byłby drugi, ale biegnący przed nim Khmer skracał drogę sobie tylko znanymi leśnymi ścieżkami. Francuscy organizatorzy nie przyjmują naszego protestu na mecie – chcąc za wszelką cenę zachować dobre stosunki z lokalsami pozwalające im organizować to wydarzenie sportowe. Cóż, takie życie.
Jeżeli zaciekawiła Was ta opowieść, to zapraszam do obejrzenia mojego filmu z biegu. Tym razem poszedłem na całość, i powstał film niemal pełnometrażowy – przed Wami ponad dwadzieścia minut oglądania. Czy warto? Myślę, że na to pytanie odpowiecie sobie sami. Kambodża nie jest dla wszystkich, ale 14-godzinny limit czasu pozwoli ukończyć ten bieg każdemu, kto uzna, że poradzi sobie z własnymi nocnymi lękami. Przygoda zostanie zaś z Wami aż do końca życia.
Wyniki Polaków:
23. Piotr Bojka – 14:30:27 (100 km)
3. Michał Zdunek – 6:32:14 (64 km)
42. Michał Walczewski – 10:24:30 (64 km)
67. Sebastian Kosobudzki – 4:20:59 (34 km)
108. Paweł Szczepkowski – 5:15:26 (34 km)