Jaskinie Kilifi leżą we wschodniej części Kenii, kilkanaście kilometrów na zachód od wybrzeża Oceanu Indyjskiego. Jest to wciąż nieodkryty przez świat zespół kilku – a być może nawet kilkudziesięciu – jaskiń, które rozrzucone są dość nieregularnie na znacznym obszarze sawanny. Wiele z nich jest nieodkrytych, nienaniesionych na mapy – lub zaledwie muśniętych przez nieliczne wyprawy badawcze. Tymczasem są one niczym Zaginiony Świat pióra Artura Conan Doyle. Na wejścia do nich natknąć się można niespodziewanie: za gęstym krzakiem lub wprost w korzeniach ogromnego baobabu. Choć znane są tubylczej ludności, to próżno szukać wyczerpujących informacji na ich temat – nawet w Internecie.
Żeby dotrzeć do pierwszej z moich jaskiń Kilifi – do Panga ya Saidi – musiałem najpierw zdobyć transport. Wbrew pozorom zorganizowanie samochodu w Afryce jest dość proste; niemal każdy tutejszy posiadacz auta chce przecież zarobić. Można oczywiście podróżować środkami komunikacji publicznej, ale trzeba na to bardzo dużo czasu; nie dojedziecie także bezpośrednio do celu – a mnie wciąż czekałby kilkunastokilometrowy marsz. Doświadczenie w targowaniu się pozwoliło mi jednak uniknąć tych niedogodności – wynająłem lokalnego kierowcę z samochodem na cały dzień za jedyne 40 dolarów, choć cena wyjściowa wynosiła zupełnie surrealistyczne dla tego regionu 100 dolarów.
Mój kierowca pokiwał ze zrozumieniem głową, gdy pokazałem mu na telefonie miejsca, do których chcę dotrzeć. Od razu zorientowałem się, że to kiwanie było raczej oznaką niezrozumienia niż akceptacji; właściciel auta nie miał zielonego pojęcie gdzie ma jechać. Na szczęście nie ma na świecie minusów jednoznacznie ujemnych: dzięki temu przez następne półtorej godziny mogłem bawić się w nawigatora, co zwykle jest dodatkową rozrywką w podróży. Kierowca zajmował się utrzymywaniem pojazdu na chodzie, a ja – niczym kowboj na koniu – wskazywałem palcem kierunek.
Po półtorej godzinie jazdy skończył się asfalt… co było doskonałym wynikiem; asfalt w Afryce zwykle kończy się dużo szybciej. Zmiana podłoża natychmiast wprowadziła pewne perturbacje, bo szofer zaczął mieć wątpliwości czy chce jechać dalej – na szczęście do celu mieliśmy już tylko kilka kilometrów. W pewnym momencie nad jednym z mijanych pól porośniętych suchymi trawami zaczęło górować niewysokie wzgórze o odsłoniętym skalnym zboczu. Byliśmy na miejscu!
Zatrzymaliśmy samochód pod przydrożnym baobabem i ruszyłem dalej pieszo – by pokonać samotnie ostatnie kilkaset metrów. Kierowca zdecydowanie odmówił udziału w wędrówce: gdy tylko usłyszał, że idę do jaskini, momentalnie zablokował się psychicznie i nie mógł zrobić w jej kierunku ani jednego kroku. Jak stwierdził:
– W jaskiniach mieszkają duchy przodków. Nie moich przodków, tylko innego plemienia. Dla mnie to jak wyrok śmierci.
Ze względu na skąpą ilość informacji znalezionych w Internecie do ostatniej chwili nie miałem pojęcia, czego oczekiwać na miejscu. Na wzgórze prowadziła pełna krzaków ścieżka – stwierdziłem, że najwygodniej będzie trzymać się tego nikłego szlaku; gdzieś przecież musi on prowadzić. Lepszy taki, niż żaden. I rzeczywiście! Po kilkuset metrach dość niespodziewanie dotarłem do wejścia do jaskini, choć nie od razu zorientowałem się gdzie jestem – początek Panga ya Saidi przypomina bardziej wąwóz niż jaskinię. A to dlatego, że duża część stropów zawaliła się w bliżej nieokreślonej przeszłości odkrywając ukryte do tej pory przed światem wnętrze góry.
Obszar jest całkowicie dziki i imponujący. Kilkanaście lat temu prowadzono tu badania archeologiczne, ale obecnie nie ma po nich żadnego śladu. Jedyną oznaką ludzkiej bytności jest wznoszący się zaraz przy wejściu, w płytkiej szczelinie, animistyczny wzgórek i skromny patyk z przywiązanymi do niego wstążkami. Dookoła porzucone są czarki wydrążone z orzecha kokosa – to pozostałości po darach składanych przez okolicznych mieszkańców. Dary te mają nakarmić wiecznie głodne duchy przodków, o których wspominał mój kierowca. Wokół panuje idealna cisza, przerywana tylko odgłosami przyrody. Nie jest to jednak miejsce bezpieczne: w podłożu znajdują się ledwo dostrzegalne zapadliska przykryte mułem naniesionym przez deszcz – jeden błędny krok może zakończyć się śmiercią.
Głębokie uczucie obcowania z przyrodą – wzmocnione aurą mieszkających tu duchów – jest wręcz niemożliwe do opowiedzenia. Przez zapadnięty strop wpadają w dół promienie afrykańskiego słońca, rośliny i drzewa pną się ku górze, a boczne ściany jaskini skrywa coraz gęstszy mrok. Całość tworzy głęboki, fantastycznie powykręcany podziemny labirynt, na którego ścianach grają spektakl promienie światła. W koronach drzew gnieździ się ptactwo, dnem jaskini maszerują dziwne owady, a wśród krzaków bzyczą pszczoły i osy. Co chwilę napotykam ogromne muszle ślimaków, których rozmiar przekracza wielkość rozwartej dłoni dorosłego mężczyzny.
Czołgam się wąskim przejściem, i w ten sposób dociekam do drugiej komory. Jej strop także uległ zawaleniu, ale pozostały pojedyncze skalne mosty wiszące złowrogo nade mną. Przypominają mi o tym, gdzie jestem: sam, na zdawałoby się ostatnim nieodkrytym kawałku świata. W głębi jednej z ciemnych sal odnajduję kolejne magiczne miejsce związane z kultem przodków. Tym razem otacza mnie już całkowita ciemność, więc pomagam sobie własnym światłem. Duża półka zastawiona jest kośćmi, patykami i butelkami rumu. Duchy muszą najwidoczniej nie tylko jeść, ale także pić. Lepiej przynieść im wszystko czego potrzebują tutaj, na sam dół jaskini, niż dopuścić do tego, by głodne i niezadowolone wyszły na powierzchnię…
Gdzieś koło tego miejsca odnaleziono w 2021 roku ząb mleczny dziecka sprzed 78 tysięcy lat, z epoki kamienia łupanego. Jego analiza wykazała, że dziecko żywiło się pokarmem występującym w lasach tropikalnych; a więc tak właśnie musiała też wyglądać ówczesna okolica. Sawanna nadeszła dopiero później, wraz ze zmianami klimatu.
Przechodzę przez kolejne sale: niektóre z nich są oświetlone, inne pogrążone w ciemnościach. Mijam liczne stalaktyty i organy: cuda natury, które spotyka się wyłącznie w podziemiach. Kontrast jest niesłychany: otacza mnie podziemny świat pełen tajemnic, a jednocześnie słyszę śpiew ptaków. Porośnięte pnączami drzewa starają się wydostać na powierzchnię, ale jest zbyt głęboko; sięgają zaledwie połowy wysokości zapadliska.
Kiedy wracam w końcu zmęczony do samochodu, mój kierowca aż cmoka ze zdziwienia. Być może nie oczekiwał, że zobaczy mnie żywego; kiedy pokazuję mu zdjęcia i filmiki nakręcone w jaskini kręci z niedowierzaniem głową. Jedziemy dalej, tym razem na południe; to nie jest jeszcze koniec dzisiejszej wyprawy.
Kilkanaście kilometrów dalej znajduje się Mawe Meru. Jaskinia sprawia wrażenie bezpiecznej, położona jest blisko drogi, zaledwie kilkadziesiąt metrów od asfaltu będącego rękojmią cywilizacji. Ale to tylko złudzenie, kłamstwo i podstęp. Wewnątrz jest bardzo niebezpiecznie – to miejsce, do którego absolutnie nie powinno się wchodzić samemu. Wielkie głazy piętrzą się zarówno przy wejściu jak i w labiryncie prowadzącym do jaskini. Nad głowami zwisają ogromne kamienne bloki czekające tylko na to, by spaść w dół. Obok drogi znajduje się także nieco bardziej turystyczne miejsce: Chasimba Rock – omijam je jednak i wchodzę do podziemi Mawe Meru.
Skomplikowany lej wejściowy prowadzi w dół pod kątem około 60-70 stopni. Całe szczęście tunel wypełnia skalne zwalisko, po którym można powoli spuszczać się na rękach krok po kroku. Jakieś dwadzieścia metrów niżej znajduje się pierwsza sala, jest tu już jednak ciemno – stróżka światła słonecznego z każdym krokiem staje się coraz bardziej wątła. Po chwili niezbędne jest zapalenie czołówki; inaczej nic nie zobaczę.
W dnie sali znajdują się trzy wąskie korytarze prowadzące w różnych kierunkach, wszystkie dalej w dół. Żeby nimi przejść trzeba się czołgać; całe szczęście jest to kres mojej strefy komfortu – i wyraźna granica głupoty, której nie chcę już przekroczyć. Spotykam kilkunastocentymetrowego wija, który w ciemnościach rośnie w mojej wyobraźni do prawie pół metra długości. Chyba jest zdechły, bo nie chce mi zejść z drogi – a może po prostu przejedzony? Spędzam na dnie jaskini jeszcze kilka minut, i zaczynam wspinać się ponownie w górę. Jestem cały mokry: wewnątrz panuje zaduch i wysoka wilgotność; dwie godziny wystarczą, żeby człowiek całkowicie się tu odwodnił.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja obecność w jaskini – oraz w całym tym wąwozie – to podręcznikowy przykład głupoty i nieodpowiedzialności. Ryzyko upadku, zablokowania się czy zasypania jest bardzo duże: a ja jestem sam – co jest złamaniem najbardziej podstawowych zasad bezpieczeństwa. Wiem, że nikt mnie tutaj nie będzie szukał, więc w razie wypadku nikt nigdy nie znajdzie. Mój kierowca odważył się wprawdzie dojść tym razem aż do pierwszej skały, ale w tym miejscu jego odwaga skończyła się definitywnie; jestem pewien, że jeżeli nie wyjdę na powierzchnię, to szybciej ucieknie zostawiając mojego trupa na pastwę wijów, niż podąży z pomocą i zaryzykuje, że ktoś oskarży go o jakąś wymyśloną winę. Tak to działa w Afryce.
W drodze powrotnej gubię się jeszcze na chwilę w skalnym labiryncie, ale spotykam niespodziewanie dwóch lokalnych mieszkańców. Pokazują mi kierunek do wyjścia inkasując za tę skromną pomoc równowartość piętnastu złotych. Bezgranicznie szczęśliwi dzielą się natychmiast zarobkiem, i odprowadzają mnie do samej drogi. Szkoda, że nie spotkałem ich wcześniej.
Jaskinie Kilifi polecam wszystkim, którzy mają odpowiednie doświadczenie. Zwiedzenie ich wymaga użycia głowy, map i sprzętu – wtedy powinno się Wam udać zminimalizować czyhające tutaj zagrożenia. Natomiast w wersji typowo turystycznej – stanowczo odradzam. Wkrótce sytuacja powinna się nieco zmienić, gdyż część jaskiń znalazła się na liście kandydatów do UNESCO; możliwe więc, że zostaną wyznaczone jakieś szlaki. Do tego czasu trzymajcie się od tych jaskiń z daleka… chyba, że wiecie, co robicie.
[…] Panga ya Saidi to stanowisko archeologiczne w jaskini położone w hrabstwie Kilifi, w południowo-wschodniej Kenii, około 15 km od Oceanu Indyjskiego, w wapiennych wzgórzach Dzitsoni. W jaskini znajdują się bogate złoża archeologiczne datowane na środkową epokę kamienia, późną epokę kamienia i epokę żelaza. Wykopane złoża przechowują niezwykle długi zapis działalności człowieka, od około 78 000 lat temu do około 400 lat temu
Interdyscyplinarne badania archeologiczne przeprowadzone przez Instytut Maxa Plancka ds. Nauki o Historii Człowieka we współpracy z Narodowymi Muzeami Kenii pomogły ustalić znaczenie Panga ya Saidi dla zrozumienia przejścia technologicznego od środkowej do późnej epoki kamienia łupanego, a także proliferacji symbolicznych obiektów, takich jak narzędzia z kości, grawerowana ochra i koraliki w późnym plejstocenie wschodniej Afryki.
Według Robertsona i Luke’a, w odsłonięciach znajduje się łącznie 423 gatunki roślin, z czego 59 gatunków jest rzadkich według Czerwonej Listy IUCN. Odsłonięcia Chasimba mają 93 gatunki, z czego 34 są endemiczne dla odsłonięć. Nowy gatunek, Premna mwademei, został niedawno zarejestrowany przez naukowców z Narodowych Muzeów Kenii, podczas gdy niektóre gatunki, takie jak Oxystigma msoo, są bliskie wyginięcia, a Mkilua fragrans , które są endemiczne dla wybrzeża Kenii, są wysoce zagrożone […]