Niedawno skończyła mi się data ważności międzynarodowego prawa jazdy. W wielkim skrócie to takie poświadczenie krajowego prawa jazdy wydane w formie osobnej książeczki zatwierdzonej przez umowy międzynarodowe. Dokumentu takiego wymagają czasem wypożyczalnie samochodów oraz służby drogowe w co bardziej egzotycznych miejscach na świecie – aczkolwiek tylko raz w życiu spotkałem się z prośbą o jego okazanie (w Arabii Saudyjskiej podczas kontroli policyjnej)
Udałem się więc do stosownego urzędu miasta, do wydziału komunikacji. Już na samym początku zderzyłem się z typowym urzędniczym humorem: na drzwiach wejściowych do budynku znajdował się duży napis: „Wejście dla niepełnosprawnych”. Uznałem, że w takim razie wejście przeznaczone dla mnie jest w innym miejscu – i poszedłem go szukać. Zrobiłem to automatycznie, przyzwyczajony do tego, że jeżeli pisze „Wejście dla kobiet” to tam nie wchodzę. Po okrążeniu budynku okazało się jednak, że to było wejście dla wszystkich, a nie tylko dla niepełnosprawnych. Po co więc komunikat „Wejście dla niepełnosprawnych”? Nie mam zielonego pojęcia.
Na korytarzu zaczepił mnie przemiły pracownik ochrony z pytaniem „w czym mogę Panu pomóc?”. Stałem z ręką na klamce do pokoju podpisanego jako „Wydawanie praw jazdy” ale przyznam, że tym pytaniem mnie zaskoczył. Czy aby wiem co robię? „Chcę wyrobić międzynarodowe prawo jazdy” – odrzekłem. Wtedy on powiedział, żebym wszedł do pokoju z napisem „Wydawanie praw jazdy”. No cóż… wyobraźcie sobie, że w sklepie bierzecie z półki kostkę masła, a wtedy podchodzi do Was sprzedawca i pyta „Czy mógłbym w czymś pomóc?” – „Tak, chciałbym kupić masło” – „A to proszę wziąć je z półki z masłem”. Genialne w swojej prostocie.
W pomieszczeniu pracowały trzy panie, które przywitały mnie szerokimi uśmiechami. I nie, nikogo teraz nie przedrzeźniam – czasy nieprzyjemnych urzędników już dawno są za nami. Opisałem więc ponownie mój problem, a wtedy jedna z Pań spytała:
– Formularz wypełnił?
– Nie – odrzekłem zgodnie z prawdą.
– To wypełni.
– A mogę o niego poprosić?
– Tak. Formularze są na korytarzu.
Udałem się więc na korytarz, gdzie sympatyczny Pan z Ochrony ponownie spytał mnie czego tu szukam. Odrzekłem, że formularza. Wskazał mi stojak, na którym piętrzyły się różne bardzo ważne kartki. Popatrzyłem na ten stojak przez chwilę i wróciłem do pokoju z napisem „Wydawanie prawa jazdy”:
– Ja bardzo przepraszam, ale który z tych formularzy mam wypełnić?
– Formularz z oświadczeniem! – urzędniczka wyjęła dokument z szuflady i podała mi do ręki. Dzięki temu nie musiałem znowu iść na korytarz tłumaczyć Panu z Ochrony czego tutaj chcę.
Popatrzyłem na kartkę i struchlałem. Formularz miał wielkości kartki A4 i zadrukowany był obustronnie setkami rubryczek, kwadracików oraz miejsc na bardzo ważne podpisy i oświadczenia. Zastosowano czcionkę o wielkości wymagającej użycia przez czytającego niewielkiego mikroskopu. Wniosek zawierał dokładnie 114 pól do wypełnienia oraz – na deser – trzy obszerne tabele.
– To wszystko mam powypełniać? – spytałem ze zdziwienia unosząc brwi i rozszerzając źrenice.
– Nie musi Pan wszystkiego, zaznaczę co trzeba ptaszkiem.
Nie dam złego słowa powiedzieć na proces upraszczania wypełniania wniosków urzędniczych zapoczątkowany dwanaście lat temu przez niejaką Piterę i Palikota. Pamiętam jak w telewizji obiecywali, że teraz obywatele nie będą już musieli wypełniać głupot. Chyba w efekcie tej zapowiadanej wtedy rewolucji miła Pani postawiła ptaszki w różnych miejscach kartki i w magiczny sposób liczba pól do wypełnienia spadła o połowę. Do 57.
Rozpocząłem mozolą wędrówkę przez biurokratyczny tor przeszkód: imię, nazwisko, drugi człon nazwiska, PESEL, daty urodzenia, miejsca urodzenia, kody pocztowe, adresy tego i owego. Oczywiście także obowiązkowo narodowość oraz posiadane obywatelstwa. O adresach zamieszkania i zameldowania (oraz adresach email) to już nawet nie będę wspominał. Kiedy dane osobowe miałem w końcu za sobą przyszła kolej na informacje o moim prawie jazdy: dacie jego wystawienia, o organie wystawiającym, terminach wystawienia i ważności, o kategoriach i ich oznaczeniach, itd. Choć wszystko to znajduje się przecież od wielu lat w systemie informatycznym wydziału komunikacji, to ktoś uznał, że weselej będzie jak petent wypisze te dane za każdym razem od nowa. No bo jeżeli zmieniła mi się w międzyczasie data urodzenia? Kto to wie, kto to wie…
W końcu moje oko uzbrojone w długopis natrafiło na rubrykę:
„C. Prawo jazdy – pozwolenie na kierowanie tramwajem„
Ponieważ przy tym polu także był postawiony długopisem ptaszek, to zapytałem z niepokojem:
– Czy to z tym tramwajem też mam wypełnić?
– Tak. Ale tu nie chodzi o tramwaj, więc niech się Pan nie martwi.
– No ale jest napisane: „Pozwolenie na kierowanie tramwajem„. Ja nie chcę kierować tramwajem!
– Nie, nie chodzi o tramwaj – to na wypadek, jakby ktoś składał wniosek o tramwaj, ale to wtedy musi tutaj, a jak nie o tramwaj, to tylko wypełnić rubryki i nie skreślać.
Popatrzyłem i uznałem, że nic nie rozumem. Postanowiłem pociągnąć temat dalej:
– A jakbym chciał na traktor – a nie na tramwaj – to czemu nie ma wpisane też, że na traktor, skoro na tramwaj jest wpisane? Dlaczego akurat na tramwaj jest?
No i się doczekałem – sam jestem sobie winien.
– Na którą godzinę był Pan umówiony? Jaki ma Pan numerek?
– Nie mam numerka, nie umawiałem się.
– Jak to? Tak bez kolejki Pan sobie wszedł?
Urzędniczy szach-mat.
Obejrzałem się za siebie. Nikogo. Krzesełka przy okienkach obok też były puste. Żadnej kolejki, żadnego ogonka: tylko ja, panie urzędniczki oraz ochroniarz na korytarzu. A może jednak rzeczywiście wszedłem nie tym wejściem? Może gdzieś jest inne, osobne – dla pełnosprawnych?
– No wie pani – szedłem sobie, patrzę urząd, to zaszedłem. To nie wolno bez numerka wejść do urzędu?
– Proszę Pana! Jak tak można bez umówienia? Należy się najpierw umówić elektronicznie.
– Gdzie się umówić? Na jakiej stronie? Ja nie znam się na tych internetach…
– No na przykład na umów spotkanie!
Zapachniało intrygą. Sami przyznacie, że „umów spotkanie” brzmi jak nazwa jakiegoś portalu randkowego. Stanąłem do boju wierząc, że wrócę z tarczą a nie na tarczy:
– Ale umów spotkanie kropka-pe-el, czy bez kropki i bez peel? To co ja mam teraz zrobić? Na kiedy mogę się z Panią umówić?
Spojrzałem na zdezorientowaną Panią urzędnik.
– No już zrobię Pana, zrobię. Tylko niech Pan ten tramwaj odpuści.
Poczułem się jak zwycięzca. Ale z drugiej strony rezygnując z wyjaśnienia tajemnicy tramwaju osiągnąłem co najwyżej remis. Wypełnianie kolejnych rubryk nadal szło mi opornie. Co chwilę musiałem dopytywać się co formularz ma na myśli pytając mnie o to, i o tamto. Na przykład jakie „inne dokumenty” mam zaznaczyć, że składam – poza zdjęciami i wnioskiem… który wypełniam i składam z zaznaczeniem, że go dołączam samego do siebie. Wiem, trudno to ogarnąć.
– Niech Pan wypisze te inne dokumenty, które Pan składa.
– Ale ja nie mam żadnych innych dokumentów ze sobą do złożenia!
Cóż. Dałem się podejść jak przedszkolak. Ha ha ha! Miła Pani doskonale wiedziała co odpowiedzieć takiemu przekonanemu o braku innych dokumentów petentowi jak ja. Dyktowała mi te dokumenty – co ich myślałem, że ich nie mam – przez kolejne pięć minut.
Potem dotarłem do części wniosku, w której trzeba było pozaznaczać kwadraciki z odpowiedziami na pytaniami. Fajnie, ale wyrypałem się na ostatnim: „Oświadczam, że podane w częściach A, B i E dane są zgodne ze stanem faktycznym„
– A co z C i D? Nie muszą być zgodne ze stanem faktycznym? – spytałem – Jakbym wiedział, że nie muszą, to wpisałbym tam głupoty!
Pani nawet nie odpowiedziała, tylko popatrzyła na mnie dając mi w ten sposób znać, że doskonale zna takich jak ja, i że ona to wytrzyma bez mrugnięcia okiem. Doskonale wiedziała, że trafiła na petenta mającego pomieszane klepki, i wystarczy go po prostu przeczekać.
Najlepsze jednak czekało na mnie na koniec. Bo wiecie jak to jest: pod koniec bitwy człowiek jest już tak zmęczony i rozkojarzony, że wtedy właśnie najłatwiej popełnić błąd. I projektant formularza najwyraźniej postanowił to wykorzystać. Otóż na samym końcu wniosku znajduje się „Oświadczenie o miejscu zamieszkania„. Pewnie myślicie, że to takie tam bla bla bla o tym, że podałem prawdziwy adres, i że jeżeli kłamię, to można mnie rozjechać walcem. Ale nie! Oświadczenie o miejscu zamieszkania to istny majstersztyk:
„Ja, niżej podpisany, uprzedzony o odpowiedzialności karnej […] oświadczam, że moje miejsce zamieszkania znajduje się na terenie Rzeczypospolitej Polskiej […]„
I tu mógłby być koniec. Ale nie, to dopiero początek!
„Przebywam na terenie RP co najmniej przez 185 dni w każdym roku kalendarzowym:
a: ze względu na swoje więzi osobiste i zawodowe,
b: z zamiarem stałego pobytu wyłącznie ze względu na swoje więzi osobiste.”
W tym momencie jebłem śmiechem i zaprotestowałem.
– Serio mam zaznaczyć, że przebywam w Polsce ze względu na więzi osobiste? Przecież to jest jakaś bzdura.
– Nie musi Pan, może Pan zaznaczyć inny kwadrat poniżej.
Spojrzałem i znowu jebłem:
„c: przebywam regularnie na terytorium RP ze względu na swoje więzi osobiste, a jednocześnie ze względu na swoje więzi zawodowe kolejno przebywam w co najmniej dwóch innych krajach Unii Europejskiej,
d: przebywam nieregularnie na terenie RP […] ze względu na swoje więzi osobiste, ponieważ przebywam w innym kraju UE […]
e: przebywam na terenie innego państwa ze względu na podjęte w tym państwie studia lub naukę w szkole.”
– Może mi Pani wytłumaczyć, czemu urząd pyta mnie dlaczego ja – Polak – przebywam we własnym kraju? Czy muszę zaznaczać, że przebywam tu ze względu na „więzi osobiste”? A jeżeli przebywam w Polsce ze względu na to, że po prostu lubię tu przebywać? Przebywam, bo to mój kraj? To co mam zaznaczyć?
– Proszę Pana, te informacje są wymagane we wniosku. Musi Pan wypełnić, niech Pan zaznaczy cokolwiek.
– Ale ja nie chcę zaznaczyć cokolwiek! Przecież to jest śmieszne, żeby mnie jakikolwiek urząd pytał czy i dlaczego przebywam w Polsce. Co Was obchodzą jakieś moje „więzi osobiste„?
– Nie umiem Panu pomóc, takie mamy formularze.
Podpisałem formularz, a tramwaj zaznaczyłem długopisem w kółeczko. Przecież i tak nie miałem wyboru, bo zapisy urzędniczych wniosków nie podlegają negocjacjom. Mam nauczkę, by nie czytać tego co podpisuję – gdyż szczęścia od tego wcale mi nie przybędzie.