Podróżnicy poszukujący zapomnianych przez czas miejsc mają coraz mniej okazji, by swe poszukiwania zakończyć sukcesem; zglobalizowana zachodnia cywilizacja wdziera się w niewyobrażalnym wręcz tempie do najbardziej nawet odizolowanych enklaw. Miałem nadzieję, że zdążę dotrzeć do Królestwa Lo przed nowoczesnością; niestety spóźniłem się o kilka lat.
Nasz świat, choć tak ogromny – stał się absurdalnie mały. Jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu by dotrzeć w odległe miejsca Ziemi trzeba było podróżować całymi miesiącami. Parowcem, dyliżansem, konno. Rejs z Europy do Australii trwał pięć miesięcy, a wyruszający dwa razy w tygodniu dyliżans z Warszawy do Wrocławia pokonywał tę trasę w trzy dni. Dziś podróżnicze odległości – nawet w największej skali – ocenia się wyłącznie przez pryzmat liczby przesiadek samolotowych. Osiemdziesiąt procent lądów naszej planety dostępne jest w zaledwie dwie przesiadki. Trzy przesiadki wystarczą, by dotrzeć wszędzie tam, gdzie tylko jest lotnisko. A lotniska są niemal wszędzie: na niewielkich oceanicznych wyspach, na Antarktydzie, pośrodku dżungli czy w sercu Serengeti.
Mieszkam w niewielkim miasteczku pod Toruniem; a mimo to z położonym w Himalajach miastem Lomanthang mam niemal idealne połączenie. Rano – jeszcze przed wschodem słońca – zakładam plecak i idę na odległą od mojego domu o trzy kilometry stację kolejową, zajmuje mi to 40 minut. Jeżeli żona ma dobry humor i mnie podwiezie, to na peronie jestem jeszcze szybciej: w dziesięć minut. Regionalnym przewoźnikiem kolejowym Arriva jadę do Torunia, co zajmuje mi kolejne 25 minut. Dworzec w Toruniu jest ładny i świeżo wyremontowany: kupuję sobie kawę i wsiadam w luksusowe InterCity prosto do Warszawy.
Podróż do stolicy trwa niecałe trzy godziny. Jedzie się przyjemnie, cała linia została unowocześniona zaledwie rok temu. Podziwiam widoki, a gdy mi się znudzi odpalam internet i podziwiam świat. Przedziały w pociągu są obszerne i wygodne; najbardziej lubię siedzieć przy oknie w wagonie bez przedziałów, z rozkładanymi stolikami. W Warszawie przesiadam się na pociąg podmiejski, który w 30 minut dowozi mnie do stacji Lotnisko-Okęcie
Zmieniam środek transportu i lecę popołudniowym samolotem do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Aby dotrzeć do Nepalu potrzebna jest tylko jedna przesiadka – w Dubaju. Loty wybieram tak, by mieć na nią kilka godzin czasu; w ten sposób bezpiecznie i bez stresu rankiem na drugi dzień ląduję w Katmandu. Już niedaleko! Miasto Lomanthang położone jest w dolinie rzeki Kali Gandaki; kilkaset kilometrów na zachód od stolicy Nepalu. Można dostać się tam regionalnym samolotem – najbliższe lotnisko znajduje się w Jomsom; ja jednak wybieram transport publiczny. W tej opcji najpierw muszę dostać się do Pokhary – busy z Katmandu wyruszają rankiem, więc niestety już nie zdążam; nocuję w dzielnicy Thamel i wyruszam nazajutrz.
Droga do Pokhary zajmuje 10-11 godzin. Wprawdzie to zaledwie dwieście kilometrów, ale drogi w Nepalu są dokładnie takie, jakie sobie wyobrażacie: któregoś dnia zmontuję z tego osobny film. Wieczorem trzeciego dnia docieram do Pokhary i ponownie nocuję. Teraz od wylotu doliny Kali Gandaki dzieli mnie zaledwie 150 km; czyli kolejny dzień w busie. Mijam wspomniane lotnisko Jomsom – na którym wysiadają bardziej leniwi podróżnicy – i pod koniec czwartego dnia od wyjścia z domu dojeżdżam do wioski Kagbeni; jeszcze raz znajduję nocleg. Położona na wysokości 2800 metrów miejscowość to zaledwie kilkadziesiąt domów wokół których wyrastają górskie 5-tysięczniki. To już Himalaje: jest zimno, porwiście, czuć upragniony koniec świata.
Do celu podróży – do miasta ludu Lo – pozostaje mi zaledwie sto kilometrów. Wąska ścieżka wiedzie wijącymi się wąwozami i kamienistą doliną rzeki. Piesza wędrówka zajmuje kolejne pięć dni, podczas których trzeba pokonać wznoszące się na wysokość czterech kilometrów przełęcze. Łącznie po zaledwie dziesięciu dniach podróży docieram do celu. Dolina rozstępuje się szeroko i patrzę z góry na Lomanthang.
Nie wiem, czy podołam opisowi tego miejsca. Spróbuję choć wiem, że nie podołam zadaniu i nie oddam tego, co widziałem. Gdy w Europie trwało jeszcze późne średniowiecze, pewien tybetański wojownik – Amu Pal – nadszedł z północy wraz ze swą drużyną. Przybyli z jednego z licznych ówczesnych wojujących tybetańskich królestw – historia nie zachowała jego nazwy – i przekroczywszy Himalaje zajęli zbrojnie dolinę rzeki Kali Gandaki. W jej najszerszym miejscu wybudowali twierdzę i otoczyli ją wysokimi murami. Pośrodku fortecy wódz postawił pałac, a na okolicznych wzgórzach kazał wznieść mniejsze bastiony, by strzegły jego dziedzictwa. Plan udał się znakomicie – założonym w ten sposób Królestwem Lo przez kolejne sześćset pięćdziesiąt lat rządziło kilkudziesięciu potomków Amu Pala; ostatni król z linii rodu tybetańskiego wojownika – Jigme Dorje Palbar Bista – zmarł w 2018 roku.
Całą historię doliny wraz ze szczegółami naszej 5-dniowej wędrówki znajdziecie w osobnym materiale. Dziś skupie się wyłącznie na samej stolicy – ZOBACZ
Na pierwszy rzut oka Lomanthang wydaje się wciąż miastem na wskroś średniowiecznym. Środkiem głównej (i jedynej!) drogi płynie strumień, w którym kobiety robią pranie; na blachach rozkładają mokre ubrania i tłuką w nie surowymi kijami. W muzeach i skansenach całego świata znajdziecie wykopane przez archeologów okrągłe kamienne żarna; te eksponaty – jak uczą opisy – służyły niegdyś do ucierania i rozdrabniania zbóż. W Lomanthang takie kamienie nie są eksponatami: spotkacie je przed wejściami do domów i pośrodku placów. Mieszkańcy korzystają z nich tak jak setki i tysiące lat temu – jedna osoba wsypuje i zgarnia ziarno, druga wielkim kamieniem uderza w nie monotonnie minuta po minucie, z góry na dół. Rozgniecione plewy zostają zdmuchnięte, a miazga starannie zebrana do koszy. W XXI wieku ludzie wciąż używają kamiennych narzędzi.
Całymi dniami uliczkami pomiędzy domami wędrują kobiety niosące na plecach wielkie plecione kosze. Zbierają do nich łajno krów, z których ulepią wieczorem coś na kształt placków. Placki te położą później na słońcu by wyschły; powstaną z nich twarde bryły opału, które wrzucone do domowych ognisk dadzą zimą ciepło i wątłe światło.
W tutejszych domostwach do dziś nie ma ogrzewania i wody; w zimę ludzie grzeją się ciepłem własnych ciał oraz oddechem zwierząt – podczas mrozów zaledwie w jednym wybranym pomieszczeniu tlić się będą zebrane latem wysuszone krowie placki.
Ludzie są tu przeważnie starzy, młodych prawie nie widać. Pomarszczone twarze sprawiają wrażenie, jakby posiedli oni eliksir długowieczności. Ale to złudne wrażenie – mijane osoby mają zaledwie po pięćdziesiąt lat. Sprawdza się powiedzenie znane i w Polsce – praca w polu wysysa z człowieka życie i siły. Mieszkańcy miasta uprawiają kamieniste, niewielkie poletka – w surowych himalajskich warunkach rosną tu tylko wybrane rośliny. Pomimo tego ich dieta jest zaskakująco kolorowa: na stołach spotkamy pomidory, jajka, ogórki, kapustę. Jest miód, jabłka, herbata, cukier. Także rum i… Cola-Cola.
Chciałbym napisać, że ludzie są tu na swój sposób szczęśliwi. Że owszem – są biedni, ale radośni. Byłoby to jednak niedopowiedzenie: są szczęśliwy na tyle, na ile szczęście może dawać zbieranie całymi dniami krowich kup. Małe dzieciaki biegają po ulicach z glutami zwisającymi do samego pasa. Te, które się nie zahartują – umrą. Te, które mają astmę – umrą. Te, które mają jakiekolwiek inne schorzenia oddechowe – nie przeżyją codziennego życia na wysokości niemal czterech kilometrów. Kto jest chory, ten umiera.
Jeszcze dziesięć lat temu w stolicy Lo nie było prądu. Nie było drogi, którą można dziś dojechać w ciągu zaledwie kilku godzin nowoczesną chińską terenówką. Niestety muszę przyznać to z bólem ale… wędrowcy tacy jak my, maszerujący przez pięć dni pieszo, całkiem niedługo też będą już tylko wspomnieniem. Kilka lat temu Chińczycy zbudowali szutrową drogę z Kagbeni do Lomanthang; niszcząc przy okazji buldożerami przepiękne zbocza okolicznych gór. Za kilka lat ta droga dotrze do swojego celu – do odległej o piętnaście kilometrów granicy z Chinami. A wtedy ruszą przez niedostępną wciąż jeszcze dolinę konwoje ciężarówek wiozących towary cywilizacji.
Zaledwie dziesięć lat temu w Lomanthang nie było komercyjnych miejsc noclegowych; dziś na podróżników oczekuje kilkanaście prywatnych hotelików. Hotelików, w których jest gorące śniadanie, europejski kibel, a nawet ciepły prysznic. Ruch turystyczny ogranicza już tylko prawo – zgodnie z którym w ciągu roku dolinę odwiedzić może nie więcej niż tysiąc osób. Za wstęp do doliny każda z nich musi zapłacić władzom w Katmandu po 500 dolarów.
Dzisiejsze hoteliki są klimatyczne i regionalne… ale myślę, że nie przetrwają. Wkrótce wykupią je Chińczycy – tak, jak zrobili to w innych nadgranicznych miasteczkach. Jeżeli tylko zgodzą się na to władze – a każdą władzę da się kupić – to za kwotę kilku tysięcy dolarów (czyli za bezcen) Chińczycy przejmą wszystkie tutejsze działki, gospodarstwa i pola. Dla obecnych mieszkańców – właścicieli kilku krów i pola kapusty, dla ludzi palących zimą w otwartych paleniskach zwierzęcymi odchodami – kilka tysięcy dolarów to niebotyczne pieniądze. Chińczycy wyburzą tradycyjne domy i postawią ordynarne, wstrętne, betonowe bloki. Zrobili to już w pobliskim Muktinath, które jeszcze dziesięć lat temu było pięknym miasteczkiem podobnym do Lomanthang – a dziś jest ohydnym osiedlem pełnym brudu i betonowego pyłu.
Historyczne mury postawione w XIV-XV wieku przez Amu Pala wciąż stoją. Mają ponad sześćset lat, ale trwają na swoim miejscu – choć nie zostały wybudowane z kamienia, lecz z nietrwałej cegły mułowej. Nepal zgłosił je do UNESCO, by stały się piątym w tym kraju obiektem należącym do listy światowego dziedzictwa. Od kilkunastu lat zgłoszenie wisi jednak w próżni – UNESCO ma swoje zasady. Ktoś musi zapłacić za wpis, ktoś musi zapewnić finansowanie ochrony takiego miejsca; zgodne z wytycznymi organizacji. Jeżeli władze Nepalu nie wyłożą na to pieniędzy… nigdy to nie nastąpi. Biznes is biznes.
Idąc pięć dni przez Himalaje miałem nadzieję, że dotrę do ostatniego średniowiecznego miasta naszej planety. Niestety spóźniłem się o dziesięć lat; doszedłem tu w najgorszym możliwym momencie – w chwili, gdy po raz ostatni mogę rzucić okiem na to, co za chwilę utracimy. Za rok będzie tu asfalt, za dwa kanalizacja, a za trzy – pięciopiętrowe betonowe hotele. Już teraz na ulicach zamontowano nowoczesne lampy solarne, a jeden z hoteli oferuje swoim klientom nawet pokoje ciśnieniowe gwarantujące komfortowe oddychanie bez aklimatyzacji… I to wszystko w miejscu, w którym – kiedy w Polsce odbywało się EURO 2012 – nie było nawet prądu.
Dziś w Lomanthang internet jest szybszy niż u mnie w domu, w Toruniu – w Unii Europejskiej. Na jednym z głównych placów miasta przez buddyjskim klasztorem obserwowałem grupkę młodych chłopców: grali w kości, w grę, w którą w Polsce grało się w podstawówkach jeszcze w latach 80-tych minionego wieku. Mój syn tej gry już nie zna, ale młodzi Tybetańczycy wciąż ją kultywują. Obok, na ławeczce, schowani pod ciężkim kolcem siedzieli kolejni trzej młodzi klasztorni adepci. Byli nieco młodsi; na oko mieli po dziewięć, może dziesięć lat. Gdy przyjrzałem im się uważniej dostrzegam, że pod kocem coś ukrywają. Podszedłem bliżej i zajrzałem: w rękach mieli telefony komórkowe, grali w gry. Już nie w kości.
To dobrze, że mają telefony – pomyślałem. Dobrze, że grają w gry, i dobrze, że nie spędzają całych dni na zbieraniu krowich kup. Dzięki nadchodzącej cywilizacji już nie umrą, gdy tylko złapią głupi katar. Nie umrą, gdy złamią rękę, gdy będą mieli anginę. Ich świat właśnie umiera, ale oni będą żyć. Nowoczesność jest ceną, którą płacimy za nasze łatwiejsze życie.
Wyprawa została zorganizowana jesienią 2023 roku przez Klub Sportowy Polskie Himalaje imienia Wandy Rutkiewicz
Lo Manthang, stolica dawnego królestwa Lo, została zbudowana w XV wieku na płaskowyżu na wysokości 3800 metrów nad poziomem morza. Osada położona jest na starożytnym szlaku handlowym biegnącym wzdłuż rzeki Kali Gandaki przecinającej Himalaje. Osada otoczona jest ziemnym murem o wysokości 6 metrów z kwadratowymi wieżami i dzongami na rogach. W obrębie murów występuje zwarta osada budowli ziemnych.
Głównymi zabytkami znajdującymi się w obrębie murów są pałac i klasztory Jampa Lakhang i Thupchen Lakhang z XV wieku oraz klasztor Choede Lakhang z XVIII wieku. W obrębie osady oraz wzdłuż ścieżki okrężnej bezpośrednio na zewnątrz muru znajduje się kilka rzędów chortenów. Lobasowie, mieszkańcy Lo Manthang, są blisko spokrewnieni kulturowo i etnicznie z ludnością zachodniego i środkowego Tybetu. Kultura jest w dużej mierze zdefiniowana przez tradycje buddyzmu tybetańskiego […]