Himalaje nie kojarzą się nam z jaskiniami. Jeżeli widzimy je w mediach i relacjach podróżników, to w przeważającej części jako ośnieżone szczyty oraz cele mozolnych wspinaczek ludzi, których odwaga nie ma końca. A przecież każde góry mają też korzenie! Swoją drogą to ciekawe, bo ze świecą szukać w internecie opisów jaskiń z tego właśnie pasma gór; czyżby była to jakaś ostatnia na świecie terra incognita?
Do jaskini Mahendra Cave zawędrowaliśmy podczas krótkiego pobytu w Pokharze. Spędzaliśmy w tym mieście dwa dni przed wyjazdem do Doliny Mustanga (a potem do Annapurna Base Camp) i jakoś chcieliśmy zapełnić ten wolny czas. Okolica nie obfitowała w mega atrakcje, tak więc padło na tę właśnie jaskinię. Znajduje się ona osiem kilometrów od centrum miasta, praktycznie już na jego odległych przedmieściach. Możecie dojechać do niej środkami komunikacji publicznej (co zawsze jest dodatkową przygodą), ale najwygodniej wziąć po prostu taksówkę – są one w Nepalu śmiesznie tanie: za kurs z centrum miasta zapłaciliśmy 11 złotych na cztery osoby.
Jaskinia – jak większość atrakcji w Nepalu – jest dość surowa, i poza kasą biletową oraz jako tako wykutymi stopniami do wejścia nie powinniście liczyć tu na więcej udogodnień. Ale to jest właśnie w Nepalu wspaniałe! Za to ten kraj kocham: ta swojska przaśność, którą pamiętam z Polski lat 80-tych. Tutaj wciąż przepaść jest przepaścią, a człowiek sam musi wiedzieć, że jak za blisko podejdzie to spadnie i się zabije – a nie jak w Unii Europejskiej w której nie dość, że otrzyma dziesięć ostrzeżeń z porozwieszanych wszędzie tablic, to jeszcze dostęp do przepaści ograniczą mu barierki. Przepaście są po to przecież, by pokazać głupocie, że wcale nie ma skrzydeł…
Mahendra Cave jest surowa; pozbawiona oświetlenia i wybetonowanych chodników. W cenie biletu kosztującego 4 złote od osoby (!) otrzymacie pokaźnych rozmiarów ręczną lampę przydatną do świecenia sobie pod nogi – i tyle. Do wejścia do jaskini prowadzą betonowe schody, które urywają się po kilku metrach – dalej jest już tylko fajnie.
Mahendra Cave ma około dwustu metrów długości i składa się z dwóch głównych komór oraz wąskiego chodnika o szerokości i wysokości około pół na pół metra prowadzącego w silą dal (choć w przypadku jaskini trafniejsze byłoby chyba inne sformułowanie). Z tego wąskiego korytarza wycofałem się po kilkunastu metrach; jak dla mnie było już za ciasno. Nie musicie mieć żadnego doświadczenia ani sprzętu by zwiedzić to miejsce; podczas naszego podziemnego spaceru po jaskini chodziły nawet korpulentne hinduski z małymi dziećmi.
Jaskinia jest siedliskiem setek nietoperzy, które mieszkają sobie na stropie – jak to nietoperze. Mają bardzo brzydkie pyszczki, i od czasu do czasu latają pomiędzy ludźmi by ich nastraszyć. Na końcu komory w której pomieszkują znajduje się wąski przesmyk prowadzący na powierzchnię; późnym wieczorem nim właśnie wylatują na nocne żerowanie. Wyjściem tym można opuścić jaskinię, ale trzeba się wtedy czołgać i brudzić – dlatego też większość osób wybiera drogę powrotną po prostu zawracając.
Komora na której stropie mieszkają nietoperze jest zalaniowa – kiedy padają deszcze woda dostaje się przez wspomniany wąski wylot korytarza do środka i tworzy całkiem spore jeziorko. Podczas naszego pobytu było sucho, więc w tym miejscu było tylko trochę błota. Pod ścianą, po przeciwległej stronie „jeziorka”, znajduje się malutkie miejsce kultu z posążkiem; oczywiście nieoświetlone więc bardzo łatwo jest je przeoczyć i ominąć.
Jaskinię odkryto w latach 50-tych. Była to na tyle duża sensacja, że obejrzeć ją przyjechał sam ówczesny władca Nepalu – Król Mahendra Bir Bikram Shah Dev (stąd i jej nazwa). Dokładniej zbadano ją w 1976 roku, ale na ile dokładnie? Tego nie wiem. Co ciekawe w kilku oddalonych punktach wyraźnie słyszałem intensywny szum strumienia wody wydobywający się „z dołu” – może to świadczyć o jakimś podziemnym przepływie; niemniej nie znalazłem w internecie żadnych informacji na ten temat. Zdecydowałem się głębiej nie wchodzić z powodu braku jakiejkolwiek asekuracji: wpadnięcie do podziemnej rzeki to pewna śmierć. Jeżeli kiedyś tu dotrzecie, to zachowajcie szczególną ostrożność i patrzcie pod nogi.
Miało być krótko, i chyba się udało.
PS. Anita – dzięki za foteczkę!