Miasto rośnie jak na drożdżach – widać to od razu. Jeszcze niedawno było zapadłym, jednym z wielu zapomnianych przez świat bałkańskich miejsc. I tak wciąż jest na peryferyjnych dzielnicach: moje ulubione porównanie to „Polska lat 90-tych”. Jednak centrum to zupełnie inna para kaloszy – tutaj, przy Placu Skanderbega – miasto skoczyło o kilkanaście lat do przodu.
Centrum nie jest duże. Nie jest nawet średnie. I nie jest też upojną starówką. To duża otwarta przestrzeń pamiętająca czasy lokalnego stalinizmu. To tutaj maszerowały kolumny wojskowe, prezentujące za czasów Envera Hoxhy siłę i dumę albańskiej armii. Światły Przywódca jednak już dawno temu zmarł, a jego armia się rozeszła – pozostał tylko plac. Kiedyś w telewizji usłyszałem, że każde miasto powinno mieć swój drapacz chmur. Więc trochę przekręcę na potrzebę chwili: każde miasto powinno mieć taki plac jak Plac Skanderbega!
Każdego dnia który spędzaliśmy w Tiranie – na placu coś się działo. Ciągle coś innego. To był istny kołowrotek, prawdziwa spirala wydarzeń. Maraton, koncerty, wystawy. Jakbym trafił na jakieś dni szalonego organizatora wydarzeń. Jakby kogoś ugryzł świerszcz. Nie wiem, nie pytajcie – może to były Dni Tirany? Ale myślę, że nie. Myślę, że to były normalne czwartki, piątki, soboty i poniedziałki. Chciałbym, żeby tak właśnie było.
Oczywiście Tirana to nie tylko Plac Skanderbega; to miasto liczące sobie prawie milion mieszkańców. Jest to świetne miejsce na spędzenie długiego weekendu stanowiącego początek (bądź koniec) podróży po Albanii. Ma dokładnie taki klimat, jaki lubię: ludzie niezmanierowani, normalni, weseli i towarzyscy – zupełnie jak ja! Gdybym miał wybierać pomiędzy jakimś dziwnym Paryżem czy Londynem a Tiraną: wybrałbym Tiranę. I wiem – nie wierzycie. Ale uwierzcie. Taki już jestem; wolę kameralne milionowe miasteczka, niż 10-milionowe molochy.
Oczywiście nie jest tak, że Tirana to jakiś raj. Raj jest – owszem – ale cenowy. Wszystko jest tu tak tanie, że młody człowiek mógłby się w ciągu kilku miesięcy zaimprezować na śmierć. Przy wystrzelonych na orbitę cenach w Chorwacji cała Albania jawi się jako ostoja taniości (kiedyś były takie całe Bałkany). Tirana jest oczywiście droższa niż inne tutejsze miasteczka, ale można poszaleć.
No i tradycyjnie przygoda: wynajęliśmy w Tiranie apartament. Na bookingu jak zawsze wszystko prezentowało się elegancko: salon i dwie sypialnie, z możliwością nocowania dla pięciu osób. Odległość do centrum niewielka, idealna na poranne „kacowe” spacery. Zarezerwowaliśmy na trzy doby.
Z odnalezieniem miejscówki było trochę problemu; kupa biegania z walizkami i szukania. Chętnych do pomocy było sporo, ale każdy po spojrzeniu na adres pokazywał inny kierunek. Sam właściciel także średnio umiał pomóc, bo jego telefoniczne wyjaśnienia wprowadzały więcej zamieszania niż pożytku. W końcu jednak się udało…
Weszliśmy do środka apartamentu. Coś nam tu jednak nie pasowało. Nie zrobiłem od razu problemu, bo nie pamiętałem szczegółów rezerwacji – noclegi rezerwowaliśmy z dość sporym wyprzedzeniem. Dopiero kiedy właściciel sobie poszedł i zalogowaliśmy się do internetu wszystko stało się jasne: w naszym apartamencie brakowało pokojów. Zamiast salonu i dwóch sypialni był pojedynczy pokój sypialny oraz… salono-sypialnio-kuchnia. Czyli kuchnia, w której wstawiono trzy łóżka – w dodatku jedno z nich piętrowe!
Zorientowaliśmy się, że to nie jest mieszkanie, które wynajęliśmy. Właściciel przyznał to dość niechętnie, ale pokrętnie tłumaczył, że ma kilka mieszkań i to drugie jest zajęte. I już. Nie poczuwał się do żadnej odpowiedzialności; no przecież macie gdzie mieszkać więc w czym problem? Korespondencja z nim trwała przez następne dwa dni – udało nam się osiągnąć tylko tyle, że jego kumpel odwiózł nas ostatniego dnia samochodem za darmo na lotnisko. Korzyść w wysokości 10 euro!
Ale wiecie co? Nawet się nie zdenerwowaliśmy tym wszystkim; Tirana wynagrodziła nam tę „fuszerkę”. Fakt, że zostaliśmy oszukani przyjęliśmy raczej z uśmiechem – wiadomo, że nerwy nie idą w parze z urodą. Rankiem chodziliśmy na kawę z ciasteczkiem, a wieczorem na coś mocniejszego. Wieczorem, po maratonie, poszliśmy zaś do obskurnej knajpy na mecz. I tam poznaliśmy prawdziwą Albanię. Prawdziwych ziomków. Prawdziwe tutejsze wieczory.
Ale co wydarzyło się w Tiranie, zostaje w Tiranie!