Uwaga: ten materiał pochodzi z mojej pierwszej podróży do Arabii Saudyjskiej, którą odbyłem w lutym 2020 roku – na dwa tygodnie przed wybuchem globalnej pandemii.
Królestwo Arabii Saudyjskiej położone jest na Półwyspie Arabskim i zajmuje ogromny obszar 2 milionów 150 tysięcy kilometrów kwadratowych – ta powierzchnia daje mu 13 miejsce na świecie. Kraj ten jest więc aż siedmiokrotnie większy od Polski; choć jednocześnie ma o kilka milionów mieszkańców mniej niż nasza ojczyzna.
Południe kraju zajmuje największa piaszczysta pustynia świata: Ar-Rub al-Chali, której powierzchnia przekraczające 2-kronie wielkość Polski. To jedna wielka, przeogromna „piaskownica” ciągnąca się przez ponad… tysiąc kilometrów. Niewiele lepiej jest także w środkowej części Arabii Saudyjskiej – ogromne tereny zajmuje niemniej nieprzyjazna, a do tego okropnie brzydka, pustynia kamienista; ciągnie się ona aż do położonych na północny granic z Irakiem i Jordanią.
To właśnie ten środkowo–zachodni region stał się celem naszego wyjazdu. Z bijącym sercem przekraczałem granicę na lotnisku: obawiałem się problemów wynikających z posiadanie w paszporcie wiz z Emiratów Arabskich, Iraku oraz Iranu. Po kilkunastominutowej kontroli udało się jednak wjechać bez problemowo. Wylądowałem w Medinie, w mieście w którym znajduje się grób Mahometa. Każdego roku miasto odwiedza ponad milion pielgrzymów, i jest ono uznawane za drugi po Mekce ośrodek kultu islamu na świecie. My niewierni nie mieliśmy jednak szans zbliżyć się ani do grobu, ani nawet do zamkniętego dla innowierców centrum świętego miasta.
Mój plan na pierwsze 24 godziny był prosty. Wynająć na lotnisku samochód i poczekać do 23:00 na Piotrka, który miał dolecieć do mnie ze Szwajcarii. Następnie chcieliśmy przenocować w miarę ekonomicznie, by rankiem następnego dnia w miarę możliwości zwiedzić Medinę. Niestety samolot Piotrka lądował z dużym opóźnieniem więc nie było już sensu szukać hotelu – zanim opuściliśmy lotnisko zrobiła się już druga w nocy. Postanowiliśmy dojechać do jakiejś miło wyglądającej pustyni, spędzić noc w aucie, a rano zastanowić się co zrobimy dalej.
I tu mała przygoda. Auto wypożyczyć musiałem bezpośrednio na lotnisku, bo przez Internet się nie dało (teraz jest to już bezproblemowe). Pracownik wypożyczalni za wszelką cenę chciał kserować moją kartę kredytową. Gdy nie zgodziłem na to, zaczął sobie fotografować ją z obu stron… łącznie z kodem CVC. Nic nie pomogły moje protesty; musiałem się na to zgodzić, inaczej nie dostałbym auta. Z duszą na ramieniu wracałem później do Polski, ale całe szczęście ze skopiowanej karty nic więcej nie znikło…