Na samym początku od razu muszę Was przeprosić za jakość materiału video – niestety sprzęt który wtedy posiadałem, czyli zwykła kamera za 800 złotych – nie miał żadnej stabilizacji, a GoPro w wersji 2.0 było niewiele lepsze.
Maratońska turystyka jest bardzo popularna na całym świecie. Polega na połączeniu wyzwania sportowego z podróżniczym. Biegacze z całego świata poszukują fascynujących miejsc, które mogliby zaliczyć na biegowo. Za popytem podąża podaż, więc istnieje też wielka grupa ludzi, którzy organizują maratony w takich właśnie miejscach. Maratony na Antarktydzie organizowane są od kilkunastu lat. Jest ich obecnie kilka, choć w 2014 roku były zaledwie dwa. Mój maraton rozgrywany był na trzech 14-kilometrowych pętlach poprowadzonych pomiędzy bazami Antarktycznymi trzech Państw – Chilijską, Urugwajską i Chińską. W niewielkiej odległości znajdują się także bazy Rosyjska, Amerykańska i Argentyńska. Niecałe 25 km w linii prostej od miejsca naszego biegu znajduje się Polska Baza Antarktyczna imienia Henryka Arctowskiego.
Ponieważ międzynarodowe przepisy stanowią, iż jednocześnie na Antarktydzie nie może w jednym miejscu przebywać więcej niż 100 osób (turystów), maraton został podzielony na dwie części. Sto osób startowało pierwszego dnia, i kolejne sto – drugiego. Można było pokonywać także dystans półmaratonu, i ze względu na ciężkie warunki terenowe oraz atmosferyczne większość osób skorzystała z tego właśnie rozwiązania. Dla mnie było to niepojęte – popłynąć na koniec świata i zadowolić się tylko połówką…
Największym zaskoczeniem dla mnie było błoto. Spodziewałem się mrozu, zamieci śnieżnych, przenikliwego chłodu… Tymczasem biegliśmy po kostki w błocie. To efekt ciepłej jesieni, która w lutym i w marcu panuje na Antarktydzie. Biegliśmy we wciągającej buty mazi, przeskakiwaliśmy wielkie kałuże oraz omijaliśmy włóczące się wszędzie pingwiny. Także tutaj obowiązywał nas nakaz udzielania pierwszeństwa tym wesołym zwierzakom – jeżeli na trasę biegu wyszedł pingwin, należało albo go obejść, albo poczekać aż łaskawie przejdzie na drugą stronę ścieżki…
Trafiliśmy na względnie dobre warunki atmosferyczne, choć momentami zrywał się porywisty i przenikliwy wiatr. Było jednak w 100 procentach warto, a satysfakcja ze zdobycia na biegowo najdalszego, ostatniego dzikiego kontynentu jest wręcz nieopisywalna. Jak będziecie w okolicy, koniecznie wystartujcie.