Mam nadzieję, że to już jedna z ostatnich takich podróży „pandemicznych” w moim życiu – choć daję sobie radę z tym całym covidowym bajzlem, to czuje się tym już nieco zmęczony. Zbyt dużo przez całą tę papierologię i dokumentologię czasu i sił tracimy na przygotowywanie głupot i bzdur, których nikt później i tak na granicach nie sprawdza. A jednocześnie uwiera myśl, że jak czegoś nie dopilnujesz, przeoczysz… to wtedy na sto procent sprawdzą!
Tak właśnie było z planowaniem wyjazdu na maraton do San Marino. Kupa papierowych przygotowań, a na granicach i tak zero kontroli. Najciekawsze co się po drodze przydarzyło to… strajk pracowników włoskich stacji benzynowych na autostradach. Całe szczęście paliwa w drodze powrotnej do Austrii nam wystarczyło. Ale na autostradzie mijaliśmy wielu takich, którzy nie mieli tyle szczęścia co my… czekali więc na poboczach na koniec strajku. Eh, Ci Włosi.
San Marino to miasto-państwo z gatunku, który najbardziej lubię. Przy skąpości trwania ludzkiego życia gdyby wszystkie kraje były tego rozmiaru to człowiek mógłby liczyć na to, że uda się mu je wszystkie zwiedzić. San Marino to tak małe państwo (61 kilometrów kwadratowych) że faktycznie w kilka dni można je obejrzeć od deski do deski. Nam się wprawdzie nie udało: spędziliśmy tu tylko dwa dni – ze względu na opóźnienie w podróży wynikłe z huraganów w Czechach – ale było blisko.
Stolicę San Marino, czyli miasto San Marino zwiedzicie w kilka godzin. Jak zawsze najlepiej robić to rano zanim wąskie uliczki i fortyfikacje opanują pełzające we wszystkich kierunkach tłumy żądnych zdjęć turystów. Turystów, których większość wjeżdża do miasta zaledwie na kilka godzin, nie nocując tutaj ani nie robiąc nic więcej. I nic w tym dziwnego – z dachów miasta doskonale widać plaże Rimini. To stamtąd właśnie nadciągają fale opalonych „podróżników” z całego świata szukających jednodniowej odmiany w nudzie leżenia plackiem. Jakąś tam namiastkę tej odmiany otrzymują, kupują magnesy na lodówkę, wódkę, biżuterię, kilka pierdółek – i zadowoleni, najedzeni, obkupieni zdobyczami wracają do Włoch. Powrót mają łatwy, bo żadnej granicy pomiędzy San Marino a Włochami nie ma. No może jest… kreska na drodze, ale trzeba się jej mocno naszukać.
Ja jednak gorąco polecam Wam zatrzymać się w tym Państwie na jedną, dwie noce. Stara zasada podróżników brzmi, że kraj nieprzenocowany nie liczy się do podbitych. My nocowaliśmy, choć jest raczej drogo. A nawet bez raczej. Można nocować taniej zaraz za granicą, ale… ale wtedy się nie liczy.
Maraton w San Marino odbywał się – wiele na to wskazuje – po raz pierwszy. Trasę stanowiła sześciokilometrowa pętla wokół stolicy i wokół Mount Titano – największej „góry” tego Państwa. W normalnych okolicznościach organizacja tego maratonu jest niemożliwa: nie można zablokować wjazdu do miasta dla dziesiątek tysięcy turystów każdego dnia odwiedzających San Marino. Tym razem udało się, gdyż tych turystów było bardzo mało. A musicie wiedzieć, że biegacze, choć było nas zaledwie nieco ponad stu – zablokowali wjazd do stolicy. Mała stolica = mało wjazdów.
W tego też względu maraton w nazwie miał „Special Edition” – w normalnych czasach organizowane były tylko sztafety Ekiden. Co będzie za rok? Trudno powiedzieć. Zobaczymy. Ja w każdym bądź razie San Marino mam już z głowy!