Marek prowadził, Jola jako pasażerka jechała z tyłu, radośnie trzymając się jego pleców. To były ostatnie chwile, gdy rodzice widzieli ich żywych. Kilkaset metrów dalej wiejska droga przecinała szosę wojewódzką. Jak zeznał później kierowca Opla Vectry, który uderzył w młodych ludzi, Ci zwolnili dojeżdżając do skrzyżowania, ale w ostatniej chwili skuter nagle wystrzelił do przodu prosto pod koła rozpędzonego samochodu. Oboje zginęli na miejscu.
Takich tragedii na drogach każdego roku zdarza się w Polsce kilkadziesiąt. Pozostają po nich często krzyże stawiane przez bliskich ofiar: mniejsze, większe, drewniane lub metalowe. Czasem skromne, a czasem misternie ozdobione. Każdy kierowca zna dziesiątki takich miejsc rozsianych wzdłuż wszystkich co ważniejszych dróg w naszym kraju. Czym ważniejsza droga, tym krzyży zdaje się być więcej.
Dlaczego? Dobra droga to większa prędkość. A większa prędkość to mniejsze szanse na to, by ślepy los wybaczył kierowcy najmniejszy choćby błąd. Jednak krzyże spotkamy także i przy lokalnych drogach – może więc po prostu na drogach szybkiego ruchu, z zadbanym i wykoszonym poboczem, krzyże widać lepiej? Widoczne z daleka bardziej rzucają się w oczy?
Marta kończyła już studia. Został ostatni rok pedagogiki w Szczecinie. Późnym zimowym wieczorem, praktycznie już nocą, wyszła z akademika do klubu studenckiego. Przeszła z koleżankami zaledwie kilkanaście kroków. One zatrzymały się na przejściu dla pieszych, ona rozpromieniona i jak zawsze zagadana zapomniała się.
Przez kilka lat studiów przechodziła tędy tysiące razy idąc na uczelnię, do sklepu, do klubu. Tym razem zrobiła jednak dwa kroki za dużo. Nadjeżdżający kierowca autobusu nawet nie zdążył hamować. Karetka pogotowia przyjechała błyskawicznie. Martę reanimowano przez trzydzieści minut bezpośrednio na ulicy, pod oknami akademika w którym mieszkała. Bezskutecznie.
Krzyże i spoczywające u ich stóp znicze spotkać można nie tylko na drogach, ale także w miastach: na trawnikach, na skwerach, przy skrzyżowaniach. Zwłaszcza skrzyżowania i rozstaje dróg już od średniowiecza cieszyły się złą sławą. Stawiano na nich więc krzyże, kapliczki, święte figurki. Kiedyś to właśnie w takich miejscach czaili się rozbójnicy – wtedy rabowano i zabijano dla pieniędzy. Dziś śmierć na drogach jest mniej interesowna – wynika często z bezmyślności lub chwili dekoncentracji.
Trójka mężczyzn wracała wczesnym piątkowym wieczorem do domów. Pracowali na budowie, u prywaciarza, daleko od miejsca zamieszkania. Ze względu na odległość w rodzinne strony wracali tylko na weekendy. Za Szczytnem droga biegła przez las, zakręcała łagodnie w lewo. Szeroka, niedawno odnowiona, wydawało się, że bezpieczna. To wszystko nie miało jednak żadnego znaczenia. Kierowca Litewskiego TIR-a źle złożył się w ten zakręt. Może przysnął, a może coś go rozproszyło? W sądzie podczas rozprawy oświadczył, że nic nie pamięta ze zdarzenia. Jak ustalili biegli ciężarówka przy prędkości 100 km/godzinę zjechała na łuku na drugi pas, a jadąca z naprzeciwka osobówka wbiła się pod kabinę TIR-a aż po bagażnik.
Najbardziej wstrząsającym aspektem wypadków drogowych jest ich błyskawiczność. Kilka sekund wcześniej kierowcy, pasażerowie, często przechodnie – cieszą się pełnią życia, planują, mają marzenia. Niedługo święta, wakacje, urodziny. Dużo czasu przed nami… Tymczasem jadąc rozpędzonym autem cały czas mijamy się o sekundy z kresem własnego życia. Od pędzących z przeciwnej strony samochodów dzieli nas metr, czasem mniej. Wystarczy, by jeden z kierowców popełnił błąd. Mały. Niewielki. Drobny. Ktoś w ostatniej chwili będzie chciał wyminąć dziurę, inny wysunie się zza ciężarówki, jeszcze inny odbierze telefon. W takim momencie może nie być czasu na korektę – sekundę później nasze życie jest już tylko wspomnieniem. Nasze marzenia mogą się nigdy nie ziścić. Może pozostać po nas tylko przydrożny krzyż.
Pan Adam był miłośnikiem motocykli. Nie popularnych szlifierek, nie jakichś tam japońskich ścigaczy. Z racji swojego wieku wolał poruszać się po drogach dostojnie. Czasem zastanawiał się, co czują młodzi kierowcy sportowych motocykli wyprzedzający go na ogromnych prędkościach. Czym się kierują narażając swoje życie? Tego dnia, jak na koniec listopada, słońce świeciło jeszcze mocno. Sezon motocyklowy dobiegał końca, a to miała być tylko krótka przejażdżka przed odstawieniem ukochanej maszyny na zimę. Pana Adama szukała później cała rodzina, przyjaciele, policja – nie wrócił do domu ani tego, ani następnego dnia. W końcu odnaleziono jego ciało zakleszczone wraz z motocyklem na dnie płytkiego parowu, prawie pięćdziesiąt metrów od drogi. Nie było żadnych śladów hamowania, żadnych śladów zderzenia z innym pojazdem. Żadnych świadków.
Przydrożne krzyże są próbą pożegnania osób, które zniknęły z naszego życia w sposób absolutnie nierealny. Bo jak inaczej zracjonalizować myśl, że przecież przed chwilą nasz syn, ojciec, żona – żyli. Byli obok, jedli z nami śniadanie, rozmawiali. Planowaliśmy wspólny wyjazd na święta do teściów, zamawialiśmy naprawę pralki, martwiliśmy się kłopotami w pracy. Nagle te wszystkie sprawy zniknęły.
Nagłość wypadków komunikacyjnych jest dla nas trudna do zaakceptowania. Brak możliwości pożegnania się z bliską osobą utrudnia pogodzenie się z nową rzeczywistością. Tego pożegnania potrzebujemy. Jego namiastką staje się więc odwiedzanie miejsca wypadku. Miejsca, z którego – o czym przekonuje nas i umysł, i serce – najbliżej nam do utraconej osoby. Nie mogliśmy umierającego trzymać za rękę, nie mogliśmy pożegnać się, nie mogliśmy towarzyszyć w jego ostatnich chwilach. By być bliżej próbujemy więc pożegnać się z nim w miejscu, w którym zginął.
Od strony prawnej przydrożne krzyże traktowane są jako budowle, więc na ich postawienie niezbędne jest uzyskanie zgody właścicieli terenu. W przypadku gdy krzyż stoi w tzw. „pasie drogowym” jest nim zarządca drogi. Szanse na uzyskanie takiej zgody są raczej iluzoryczne – drogowcy podnoszą tutaj kwestie związane z bezpieczeństwem ruchu oraz eksploatacją dróg. W praktyce jednak rzadko zdarza się, by postawione bez zezwolenia krzyże były usuwane przez właścicieli terenu: zamiast tego zarządcy dróg apelują, by po pewnym czasie inicjatorzy ich umieszczenia sami je usuwali. Władze kilku miast w Polsce planowały przeniesienie wszystkich krzyży w specjalnie w tym celu wyznaczone miejsca, ze względu jednak na wrażliwość społeczną decyzje takie były odwoływane. GDDKiA zaleca, by krzyże – jeżeli już muszą być stawiane – umieszczano kilka metrów dalej od drogi, już za pasem drogowym.
Jadąc z Opola do Poznania mijam stojące na poboczu cztery białe krzyże. Droga jest prosta, równa, szybka. Tego, z jaką prędkością jadą tutaj kierowcy, doświadczam dopiero wtedy gdy zatrzymuje się dwieście metrów dalej w niewielkiej leśnej zatoczce. Wysiadam z samochodu i cofam się pieszo do krzyży. Podmuch mijających mnie aut zrywa mi czapkę z głowy. Sto? Sto dwadzieścia? Sto czterdzieści kilometrów na godzinę? Drogą pędzą auta. Osobowe, ciężarowe, wszelkie. Z obu stron jednocześnie, mijając się na centymetry. Nie ma pobocza więc idę środkiem rowu oddzielającego pas jezdni od lasu. Martyna, Mateusz, Marcel, Marcin. Krzyże są świeże, nowe, proste w swym przekazie. Ale to tylko podkreśla ich grozę. To historia z tego roku, sprzed zaledwie kilku miesięcy. Rodzina z dwójką dzieci.
Takich krzyży widziałem dziesiątki, jeżeli nie setki. Wiele z nich sfotografowałem. Te cztery przemawiają jednak do obiektywu w sposób szczególny. Martyna, Mateusz, Marcel, Marcin. Może dlatego, że są takie proste? A może dlatego, że te cztery imiona są tak do siebie podobne? Mówi się, że obraz potrafi zastąpić tysiąc słów. Obrazu tych czterech krzyży nie zastąpią jednak żadne słowa.
Patrzę jeszcze przez chwilę i wiem już, że nie chcę poznać żadnych szczegółów tej historii. Żadnej opowieści. Robię zdjęcia i uciekam. Mijają mnie pędzące bezustannie auta. Przed chwilą sam tak pędziłem. Martyna, Mateusz, Marcel, Marcin.
Moje imię także zaczyna się na M.