Wszystko zaczęło się dziesięć lat temu, kiedy to pojechawszy do Chorwacji utopiłem ponton. Jak to możliwe spytacie? Otóż najnormalniej w świecie: zrobiłem w Polsce uprawnienia motorowodne, kupiłem największy ponton jaki był dostępny w sklepach, uzupełniłem go o największy silnik jaki mogłem udźwignąć – i pojechaliśmy razem z przyszłą żoną podbijać ocean śródziemny. Nadmuchaliśmy, zwodowaliśmy, trach, bęc… i 10 minut później zatopiłem naszą jednostkę pływającą na najbliższej podwodnej rafie.
Nie jestem z tych, co się łatwo poddają takimi drobnymi katastrofami, więc stwierdziłem, że po prostu brakuje mi doświadczenia. Jako remedium postanowiłem kupić po powrocie do Polski działkę nad jakimś jeziorem, żeby mieć gdzie trenować i nauczyć się nie zatapiać pontonu następnym razem.
Bardzo szybko okazało się, że kupno działki nad jeziorem to nie jest łatwa sprawa. Szukałem, szukałem, aż w końcu kupiłem. Nasza działka miała jednak dwa minusy: po pierwsze była oddalona od brzegu jeziora o dwieście metrów, a po drugie stała obok burdelu. Nie pytajcie jak to możliwe – po prostu tak było. Uznałem, że jakoś te dwieście metrów dam radę codziennie ciągnąć ponton, ewentualnie dorobię mu kółka. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie żona, która stwierdziła dość precyzyjnie: ona koło burdelu mieszkać nie będzie.
„Co Ty kobieto wiesz o działkach nad jeziorami” – pomyślałem przekonany o tym, że lepszej działki i tak nie znajdziemy. Już wtedy powinny zapalić mi się w głowie ostrzegawcze dzwonki: mimo iż to ja byłem w naszym związku samcem alfa, to żona objechała jezioro dwa razy dookoła autem, i na wiosnę staliśmy się posiadaczami pięknej działki z własną linia brzegową. Pięćset razy lepszej niż ta, którą znalazłem – a na dodatek do burdelu było bite pięć kilometrów. Cisza, spokój, zero mafii i prostytucji. Dopięła swego jak zawsze.
Zbudowaliśmy dom, ale działka była zaniedbana i zachwaszczona. Ponieważ byle dżungli się nie kłaniam zabrałem się ochoczo do wyrywania tych wszystkich porastających naszą życiową przestrzeń zielonych bezeceństw. Pokrzywy, osty, pnącza, krzaki pełne komarów – rwałem i rwałem, i nie było widać końca tej walki. Z brzegu jeziora wyciągnąłem szesnaście wielkich worków śmieci – pamiątek po wędkarzach. W pewnym momencie karczowniczego szału dotarłem do połamanego przez pijaków drzewka; a właściwie żałosnego badyla bez listków. Chciałem go wyrwać, ale moja lepsza połowa zabroniła w ostatniej chwili:
Zostaw to drzewko w spokoju, bo jak nie, to ja Ci zaraz łeb urwę – tak mi sympatycznie powiedziała.
I miała rację: w ciągu kilku kolejnych lat suchy badyl odżył i jest dziś 20-metrowym modrzewiem stanowiącym dumę naszego podwórka.
Po wykopaniu fundamentów pozostały na działce ogromne hałdy ziemi, zwałowisko miało dobre pięć metrów wysokości. Chciałem to wszystko wywalić precz gdzieś za płot do sąsiada, ale moja żona uznała, że to przecież świetna ziemia jest. Przez pół roku biegała z taczkami jak szalona i niwelowała nasz podwórkowe góry. Sześć miesięcy dzień w dzień tymi swoimi malutkimi rączkami rozsypywała, wyrównywała, rekultywowała i wydziwiała – a jak chciałem pomóc, to tylko dowiadywałem się, że to za ciężka praca dla mnie i mam sobie pójść grać w gry. Albo do kumpli.
Kiedy późną wiosną wszystko już było wyrównane myślałem, że teraz moja żona odpocznie ze dwa lata. Ależ skąd! Zabrała się za sadzenie zielska we wszelkich odmianach: krzaki, drzewa, jakieś liście – cholera wie skąd ona to wszystko brała. Zwoziła w bagażniku jakieś cuda natury za każdym razem, gdy pojechała po chleb i bułki. Nigdy tego nie zapomnę bo… na dwa lata dostałem zakaz schodzenia z wyznaczonej podwórkowej ścieżki: bo wszystko podepczesz! – słyszałem.
Te jej rośliny rosły jak na drożdżach. Z takim efektem, że dziś mamy sad, jakieś dziwne kolorowe drzewa, miliard owadów wszelakiej natury oraz gęstość roślin na metr kwadratowy dorównującą Amazońskiej dżungli.
Kiedy już te rośliny trochę podrosły, to zaraz zaczęły wprowadzać się dzikie zwierzęta. Moja żona ma taki dar, że oswaja zwierzaki samym patrzeniem na nie. Jak widzę idącego polem lisa, to wiem że wystarczy jedno jej spojrzenie i biedak już jest załatwiony – za kilka dni będzie jadł jej z ręki. Mamy więc jeże, gołębie, kuny, żaby, ryby, węgorza, jaskółki, sroki i stado zająców. Trzy lata temu na drzewie przesiadywał u nas nawet orzeł bielik. Skąd wiem, że to był bielik? Cóż, tylko taki orzeł umie polować na naszego kota – zresztą na tyle skutecznie, że nasz sierściuch wylądował ostatecznie u kociego psychoanalityka. Szramy na plecach – pamiątkę po orlich pazurach – leczył przez kolejny rok.
Zresztą nasz domowy kot to historia sama w sobie: przywiozłem go z Serbii, a raczej przemyciłem. Oczywiście serbski kot nie umiał po naszemu, więc nie dogadywał się z lokalnymi, naszymi wioskowymi kotami. Ponieważ jednak pragnął towarzystwa innego niż tylko ludzkie, to najpierw zaprzyjaźnił się z lisem, a potem z zającami. Zrobił to tak skutecznie, że potrafił przez kilka nocy nie wracać do domu tylko nocował z tymi zającami w ich norze. Wyjątkowy dziwak.
Mamy także szerszenie, i to są jedyne stworzenia których szczerze nienawidzę. To prawdziwe bydlaki społeczne, jadowite bomby i plugastwa; a twarde niczym żółwie – kapciem takiego nie zabijesz. Prowadzę z nimi ustawiczną wojnę, i choć tutaj moja męska duma znajduje ukojenie.
Czasem przychodzą sarny napić się wody z jeziora; raz były i wilki. Możecie powiedzieć, że to bujda – no bo skąd wilki w centrum Polski! Powiedźcie to zeżartej przez nie sarnie, której kości znalazłem niedaleko podwórka. Zastanawiałem się potem nad tym, czy dałoby się tak wytresować szerszenie, żeby odganiały wilki…
Mamy też jeże, które zagnieździły się pod drzewkiem orzechowym. Mają tam swoją stertę liści, ale staram się do nich nie zaglądać bo się płoszą i obrażają. Mają zdecydowanie lepiej niż rodzina szczurów gnieżdżących się w kompostowniku: ciągle poluje na nie ten serbski kot, a że jest sprawnym myśliwym o duszy tygrysa, to mają przechlapane.
Martwię się, że w tym roku nie przypłynęły łabędzie. Każdego roku wychodziły u nas na brzeg podjeść trawnik i zaprezentować nam swoje młode. Niewiele jest na świecie rzeczy tak wzruszających jak malutkie łabędzie wielkości jabłka maszerujące gęsiego po trawniku jeden za drugim. Srają wprawdzie niczym ludzki noworodek, ale nie czepiajmy się szczegółów. Za to zamiast łabędzi w tym roku wprowadziła się kukułka. I pewnie powiecie: fajnie! Od razu widać, że nic nie wiecie na temat mieszkania z kukułką: ten głupi ptak potrafi kukać przez pół nocy na cały regulator. Jak zacznie o 4 rano przed wschodem słońca, to kończy grubo po szóstej. Ponieważ od 23:00 do 3 w nocy kumkają niewiele ciszej żaby, to spać od maja do września praktycznie się w naszym domu nie da.
No i te kuny! Nigdy bym się nie domyślił, że mamy kuny – bo są bardzo płochliwe. Zdradził je dopiero fakt, że polują na gołębie mieszkające na brzozie. Jak już takiego gołębia upolują w środku nocy kiedy śpi, to odkładają go na gorsze czasy. Nasze kuny wpadły na pomysł, żeby te gołębie odkładać w silniku mojego samochodu. Jak się podniesie maskę, to smród rozkładającego się gołębia jest niezapomniany.
Z pająkami to się nawet zaprzyjaźniłem, mamy ich kilkaset. Przecież nie wchodzą mi do ust specjalnie jak śpię, jeżeli już to wyłącznie przez pomyłkę. Skąd taki malutki pajączek ma wiedzieć, że ta wilgotna jaskinia przed nim to usta olbrzyma? Zwłaszcza w nocy, po ciemku? Nie mam pretensji bo nie wypada się dąsać na zwierzątka o tak malutkich rozumkach.
Siedzę teraz i myślę, czy jeszcze o czymś nie zapomniałem. No tak, ryby! Ryb Ci u nas dostatek w jeziorze, bardzo lubią wylegiwać się w piasku przy plaży, bo tam woda cieplejsza niż w głębinie. Żona zaczęła je podkarmiać, i tak im się to spodobało, że teraz dwa razy dziennie muszę chodzić karmić ryby bo machają ogonami i się dopominają. Potrafią zrobić taką kipiel jak piranie – że strach do wody wejść – ale przynajmniej w nocy nie hałasują. Raz też jezioro wyrzuciło na brzeg 2-metrowego węgorza; wziąłem go na grabie i wrzuciłem z powrotem do wody. Miał szczęście, że nie znalazł go jako pierwszy nasz kot – choć nie wiadomo, kto z nich wygrałby taki pojedynek. Najwyżej miałbym kota nie tylko porwanego przez orła, ale i sparaliżowanego przez węgorza. Mega życiorys!
Nie o tym wszystkich chciałem Wam jednak dziś opowiedzieć: miało być o żonie, a nie o zwierzakach. Problem mam taki, że ona całymi dniami patrzy na ten nasz ogródek, przechadza się rano po rosie i wszystko samo rośnie. Jakbym normalnie miał w domu jakaś Pocahontas albo leśną driadę. Jak idzie ścieżką, to te wszystkie zwierzaki – poza szerszeniami – wyłażą z zielska i lezą za nią; krok w krok. Widzieliście kiedyś ślimaki idące za człowiekiem? Albo ryby podpływające do brzegu i wyciągające pyszczki? No właśnie!
Inni mają normalne żony: pijące, palące, chodzące nałogowo na zakupy albo lafiryndy. Tylko mi się jak zawsze trafiło wszystko na opak. Przecież tak się nie da żyć na dłuższą metę: łażę pomiędzy tymi kwiatkami, motylkami, ważkami – które ona sprowadza – i mi się to podoba.
Kiedyś myślałem, że Romantyzm to przezwisko od imienia Roman. A dziś? Dziś fotografuję te cuda natury, objadam się pięcioma gatunkami czereśni prosto z drzewa i zerkam ukradkiem na poziomki, których mi jeść nie wolno BO DLA DZIECKA. Kaczkom nadałem imiona, a z kotem gadam jakby był normalnym człowiekiem. Dobrze, że są choć te szerszenie, to przynajmniej z nimi mogę chodzić na wojnę. Strasznie podstępne i groźne bydlaki – przynajmniej przy nich wciąż czuje się wojownikiem.
Zdjęcia z poranka.