Przyznać muszę, że choć uważam się za dość ogarniętego geograficznie obywatela naszej planety, to także mi początkowo zidentyfikowanie prawidłowej lokalizacji tego kraju przyszło z trudem. Wiedziałem, że leży on gdzieś hen daleko, dalej niż Włochy czy Hiszpania – ale gdzie dokładnie? Dopiero rzut okiem na mapę pomógł mi zorientować się, że to północna część Ameryki Południowej. Spakowaliśmy plecaki i pojechaliśmy: Michał, Sławek i Szymon.
Tak jak napisałem na wstępnie – na świecie jest całkiem spora liczba krajów, w których nie odbywa się żaden maraton. Teoretycznie nic w tym złego, ale kiedy pragniesz przebiec maraton w każdym kraju świata… wtedy robi się to odrobinę kłopotliwie. A musicie wiedzieć, że wbrew pozorom takich osób na świecie – fascynatów ekstremalnej turystyki maratońskiej – jest już całkiem sporo. Wiosną 2024 roku była jedna osoba, która miała zaliczonych biegowo ponad 200 krajów, oraz osiem innych, które miały przebiegnięte „maratońsko” ponad sto państw – w tym na miejscu wicelidera z nieco ponad 160 krajami Polak – Wojtek Machnik.
Tym „szaleńcom” powoli kończą się opcje podróży, i zostaje coraz mniej krajów w których organizowane są królewskie dystanse, a w których jeszcze nie byli. Co zrobić, kiedy w takim na przykład Surinamie nie ma żadnego maratonu, a człowiek chce – i wręcz musi – go tam przebiec? Pozostają dwie opcje: albo namówić lokalnych sportowców, by taki maraton zorganizowali – albo zorganizować go samemu.
Co do tego drugiego rozwiązania mam od pewnego czasu bardzo ambiwalentne odczucia, taki wewnętrzny dysonans. No bo (!) czy jak pojedziemy z kilkorgiem znajomych w jakieś miejsce, i zorganizujemy sobie maraton, to czy będzie to PRAWDZIWY MARATON? Z drugiej strony, jaki jest wybór, skoro nie ma żadnego? W zeszłym roku (2023) Wojtek Machnik – który ma wielkie szanse na zostanie pierwszym zdobywcom globalnego maratońskiego szlema – wziął się w garść i postanowił organizować maratony w krajach, w których ich nie ma. Na pierwszy ogień poszła Syria, a na drugi dwa kraje Ameryki Południowej – Gujana oraz bohater dzisiejszej opowieści, czyli Surinam.
Muszę przyznać, że pomimo moich obiekcji, Wojtek stanął na wysokości zadania i zorganizował ze wszechmiar PRAWDZIWY MARATON. Na początku próbował realizować go przy współpracy lokalnych klubów sportowych, ale… postawiły one tak wygórowane warunki finansowe, że nie było na to najmniejszych szans. Powiem tylko w skrócie, że takimi pieniędzmi jakie chciały surinamskie ośrodki sportowe za zorganizowanie maratonu dysponuje zaledwie kilku organizatorów w Polsce. Surinam umie się cenić!!!
Wojtkowi nie pozostało nic innego, jak zakasać rękawy i zrobić maraton własnymi siłami; przy tylko minimalnym ale niezbędnym lokalnym wsparciu. Na starcie organizowanego przez niego biegu pojawiło się kilkadziesiąt osób, w tym zaledwie kilku Surinamczyków – większość stanowili biegowi wariaci ze świata; także liczna ósemka z Polski.
Surinam jest krajem, w którym ponad 90 procent powierzchni zajmuje dżungla w jej najgorszym wydaniu: dzicz nad dziczą, posypany wilgocią i zagrabiony monsunowymi deszczami pierwotny las. Ze względu na okoliczności atmosferyczne start maratonu wyznaczono na środek nocy, a konkretnie na godzinę 03:30. Tutejsze ciemności towarzyszyły nam przez większość dystansu, rozwidniło się dopiero w okolicach godziny siódmej rano.
To śmieszne, ale pamiętam jak gdzieś w okolicach dziesiątego kilometra zaczął siąpić deszczyk. Taki kapuśniaczek, który musiałby padać miesiąc żeby mnie choć trochę zmoczyć. Nawet się ucieszyłem, że ten deszczyk trochę nas ochłodzi… Dwa kilometry dalej lało tak, że było widać zaledwie na kilka kroków przed siebie, a ciemności nocy nie ułatwiały nawigacji. A mimo to nadal było gorąco!
Bardzo szybko skromna grupa biegaczy rozciągnęła się w długiego węża, dzięki czemu co najmniej połowę dystansu biegłem zupełnie sam. To zupełnie nowe przeżycie – biec w ciemnościach nocy po śpiących południowoamerykańskich surinamskich wioskach skrytych wśród palm. To doznanie samo w sobie warte przeżycia całej tej dalekiej podróży.
Pięć godzin i szesnaście minut po starcie stałem się właścicielem pięknego medalu, wyjątkowego – gdyż tylko nieco ponad trzydzieści osób na całym świecie może pochwalić się pokonaniem maratonu w Surinamie. Czy i Wy będziecie mieli kiedyś taką szansę? Trudno powiedzieć, zorganizowana przez Wojtka impreza na pewno nie będzie cykliczna. Może zasialiśmy wśród mieszkańców tego kraju wirusa biegania… ale raczej nam się to nie udało. Całe szczęście pozostał film, do którego obejrzenia gorąco Was zapraszam.
Maraton ostatecznie ukończyły 32 osoby, a kolejne siedem zaliczyło dystans półmaratonu. Kompletne wyniki całej imprezy znajdziecie TUTAJ