Bałem się tego biegu… i nie były to zwykłe sportowe emocje związane z oczekiwaniem na start; bałem się tego biegu jak chyba żadnego innego w mojej „karierze”. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej uczestniczyliśmy w ultra-maratonie poprowadzonym przez dzikie serce wyspy Mauritius; pokonanie następnego ultra – tym razem na wyspie Reunion – było kolejnym celem naszej wyprawy na Archipelag Maskarenów.

Powód narastającego lęku był prosty – zawody na Mauritiusie zmasakrowały mnie zarówno fizycznie jak i psychicznie. Tamtejsze 50 kilometrów przez dżunglę i góry – w tym łączne 3750 metrów podejść w górę, często po błocie i skrajem przepaści – pamiętać będę do końca życia. Tymczasem trasa na odległej zaledwie o dwieście kilometrów bliźniaczej wyspie Reunion według posiadanych przez nas informacji miała być bardzo podobna. Ponownie czekał nas dystans 50 kilometrów oraz przewyższenie wynoszące około 2500-2800 metrów. 

Trasa na Reunionie sprawiała jeszcze jeden kłopot: była „niezbyt znana”. Poszukując informacji na jej temat znaleźliśmy wiele różniących się między sobą danych, często zupełnie sprzecznych. Na stronie organizatorów zawodów nie było dokładnego opisu trasy, a pliki geo-lokalizacyjne pokazywały różne modyfikacje pochodzące z wcześniejszych lat. Zresztą chyba nawet sami organizatorzy nie byli pewni jaka ostatecznie będzie do pokonania suma podejść: różne ich wersje zaczynały się od 2200 metrów, a kończyły na niemal trzech tysiącach.

Limit czasu był krótszy niż na Mauritiusie – i to aż o 3 godziny. Tam na pokonanie 50 kilometrów mieliśmy 14 godzin, a tutaj tylko 11. Plusem jednak było to, że wszystkie podejścia miały znajdować się już na pierwszych 20 kilometrach: startując z około 200 metrów nad poziomem oceanu biegacze mieli wspiąć się na trzeci pod względem wysokości szczyt wyspy – liczący sobie 2,898 metrów wysokości Grand Benare – a potem już tylko w dół… 

Start jak wypadało na porządny bieg ultradystansowy odbywał się w nocy – a konkretnie o 5 rano. Było więc zupełnie ciemno, a co bardzo zaskakujące – przenikliwie zimno; sześć może maksymalnie siedem stopni. Podczas pobytu na wyspach przyzwyczailiśmy się już do temperatur na poziomie 22-25 stopni, tymczasem start przywitał nas chłodem. Nawet gdy po dziesięciu kilometrach zaczęło się robić jasno, to wcale nie było nam cieplej – ze względu na rosnącą wysokość nad poziom morza temperatura wciąż utrzymywała się na dość niskim poziomie.

Droga na szczyt okazała się dużo łatwiejsza niż się obawiałem. Trasa pięła się łagodnie w górę, bez przesadnie ostrych podejść i podbiegów; zdarzały się nawet odcinki typowo drogowe. Z dystansu czasu mogę napisać, że… szkoda. Szkoda, bo gdybym dostał w cztery litery tak, jak dostałem na Mauritiusie, to miałbym dziś o wiele bardziej pikantne wspomnienia.

Na szczycie Grand Benare zameldowałem się po czterech i pół godzinie, z zapasem prawie dwóch godzin do limitu czasu. Widok był fantastyczny – wprost na kalderę wulkaniczną oraz leżące na jej dnie miasteczko Cilaos. Naprzeciw grani którą osiągnęliśmy – po drugiej stronie przepaści – wznosił się dumnie najwyższy szczyt Oceanu Indyjskiego: Piton des Neiges. Ten szczyt mieliśmy przyjemność zdobyć dzień wcześniej podczas 10-godzinnej wspinaczki.

Jak to zwykle bywa zejście na dół i bieg w kierunku mety okazały się dużo trudniejsze niż w górę: karkołomny bieg po głazach, ostrych kamieniach, wśród krzaków marzących o tym by zatopić w ciele intruzów ostre kolce – tu było wszystko, czego nie cierpię w górskim bieganiu. Z wdzięcznością po kilkunastu kilometrach przyjąłem zmianę podłoża na wulkaniczne rozlewisko: krzywe i pachnące siarką, ale przynajmniej można było na nim bezpiecznie postawić stopy…

Ostatnie dziesięć kilometrów to już sama przyjemność. Zrobiło się ciepło, nawet zbyt ciepło – ale meta zbliżała się bardzo szybko. Na finiszu usytuowanym obok klimatycznego kościółka czekało wszystko, czego pragną podczas snów ultrasi – nieograniczona wyżerka. Wprawdzie na ostatnich kilometrach i tak udało mi się zabłądzić, i nadłożyłem około półtora kilometra dodatkowej drogi – ale narzekać nie mogę: inni, w tym mój towarzysz podróży Szymon, pobłądzili po 5-6 kilometrów.

I to chyba tyle opowieści z biegu na wyspie Reunion, pośrodku Oceanu Indyjskiego. Gorąco polecam tę imprezę, choć wiem, że mało kto tutaj z Polski trafi. Ale gdybyście kiedyś, przypadkiem, znaleźli się na Archipelagu Maskarenów – to ten bieg jest absolutnie łatwiejszy niż jego odpowiednik na Mauritiusie. Prawie jak po płaskim!

Więcej materiałów z kategorii Maratony Świata?

Więcej materiałów z wyprawy na Reunion?

38 Responses