Wioska Tangbe (Thangbe, Taye) znajduje się w Nepalu – w regionie Chhusang, w dystrykcie Górnego Mustanga. To zapomniana górska osada leżaca w zapomnianym regionie, w niemal nieznanym światu dystrykcie. Od południa dostępu do niej bronią dwa legendarne ośmiotysięczniki – Annapurna i Dhaulagiri, a od północy odległa o kilka dni marszu granica z Chinami. Miejsce to byłoby zupełnie niedostępne, gdyby nie wąwóz rzeki Kali Gandaki, który niczym nóż przecina Himalaje z północy na południe tworząc drogę, po której już w zamierzchłej starożytności wędrowały karawany z Chin do Indii. Wioska jest stara, niemal opuszczona; niedostrzegalna nawet dla tych nielicznych turystów, którzy mieli szczęście i uzyskali zezwolenie na wstęp do Doliny Mustanga.
Jednak nie zawsze tak było. Kiedyś Tangbe było bardzo ważnym i bogatym punktem na handlowym szlaku. Świadczyć mogą o tym choćby ruiny potężnego pałacu i zamku – dwóch bastionów leżących na obrzeżach wsi. Dziś ku niebu wznoszą się już tylko kikuty zbudowanych z mułu i drewna murów, ale nawet teraz robią one wrażenie swoją potęgą – jeżeli tylko uda się komuś je dostrzec…
Twierdzę oraz leżącą u jej stóp wioskę wzniesiono w złotym okresie handlu solą, kilkaset lat temu. Prawdopodobnie dokonał tego jeden potężny ród, który przywędrował w Himalaje w tym samym mniej więcej czasie co założyciel stolicy Królestwa Lo – wojownik Amu Pal. Na miejsce swojej siedziby przybysze wybrali zakole rzeki, wraz z górującym nad jej biegiem obszernym wzniesieniem. O wewnętrznej spójności owego plemienia świadczy choćby fakt, że większość osób zamieszkujących dziś wioskę nadal posiada to samo nazwisko – Gurung – sami o sobie mówią zaś „Ludzie Tangbe„.
Wioska jest ukryta, niemal nieznana; całkowicie surowa i doskonale pierwotna w turystycznym świecie silnie włamującym się w Himalaje. Niewiele brakowało, byśmy także i my ją przeoczyli; od czasu kiedy władze Nepalu wytyczyły za pomocą potężnych buldożerów szutrową drogę biegnącą z Kagbeni do Lomanthangu, Tangbe znalazło się poza jakimkolwiek szlakiem komunikacyjnym. Mimo, iż droga mija wieś zaledwie o kilkaset metrów, to pozostaje ona dziś zupełnie niewidoczna dla wszystkich, którzy podążają szlakiem. Jedyną poszlaką wskazującą na to, że może tutaj znajdować się coś więcej niż tylko piękny widok na dolinę jest niewielka przydrożna kawiarnia, w której z rzadka zatrzymują się piesi wędrowcy tacy jak my…
Do wsi trafiliśmy dzięki podróżniczemu szczęściu. Jakiś siódmy zmysł kazał mi spojrzeć w krzaki ciągnące się po drugiej stronie drogi – zauważyłem tam wąską, ledwie wydeptaną ścieżkę. Członkowie naszego zespołu usiedli na kawie, by chwilę odpocząć – ale ja z Szymonem uznaliśmy, że za wcześnie na odpoczynek. Wszak wyszliśmy z Kagbeni zaledwie trzy godziny temu (z miejsca naszego poprzedniego noclegu), i pokonaliśmy dopiero dziesięć kilometrów. Postanowiliśmy zejść tą ścieżką… wystarczyło, że zrobiliśmy trzysta metrów, a przed naszymi oczami otworzył się zupełnie archaiczny, zapomniany świat.
Dom Penpy znajduje się na samym wejściu do wioski, tuż przy ścieżce do niej wiodącej. Naszą uwagę przykuło rytmiczne stukanie, a potem bujna czupryna młodego mężczyzny siedzącego okrakiem na dachu kamiennego domostwa. Zaproszeni weszliśmy do środka przez niskie drzwi prowadzące na malutki dziedziniec – przypominający nieco piwnicę – a stamtąd wdrapaliśmy się po drewnianej kłodzie wyżej, na pierwszy poziom gospodarstwa. Oczywiście byliśmy w błędzie – Penpa nie siedział na dachu; w tym regionie pierwszy poziom gospodarstw przeznaczony jest dla zwierząt, drugi dla ludzi, a trzeci dla bogów.
Po chwili zmaterializowała się przed nami młoda kobieta – do dziś nie wiem, czy jego żona, czy może raczej siostra – która obdarowała nas jabłkiem, i zaproponowała kawę z mlekiem. Obdarowawszy nas rzuciła się natychmiast do kuchni, by przygotować jeszcze gorącą kukurydzę. W tym czasie Penpa zademonstrował nam metodę rozbijania kamieni: tak, by nie uszkodzić tkwiącego w nich amonitu. To szereg szybkich, delikatnych, nieskończenie dokładnych uderzeń metalowym młotkiem w otoczak; uderzenia muszą być pod odpowiednim kątem i z odpowiednią siłą, inaczej kamień rozpęknie się na pół niszcząc drzemiący w nim skarb. Cios musi być idealnie równoległy do linii wyznaczającej oś tkwiącego wewnątrz zwierzęcia. Ale skąd wiadomo gdzie leży ta oś, i gdzie trzeba uderzyć? Tego nasz łowca amonitów już nie chciał nam zdradzić.
Zresztą nie była to jedyna jego tajemnica. Bardzo niechętnie odpowiadał na pytanie skąd bierze te kamienie. Wskazał tylko kierunek ku wysokim górom, i zapewnił, że jest to bardzo daleko stąd, i bardzo wysoko. Czy mówił prawdę, czy też starał się może ją przed nami zataić? Tego nie dowiem się już raczej nigdy.
Z każdym rokiem wioska Tangbe coraz bardziej pustoszeje. Nasz przyjaciel Penpa był jedynym młodym człowiekiem, którego tutaj spotkaliśmy; nieliczną resztę stanowili wiekowi starcy. Tangbenici emigrują – głównie do Pokhary (85 rodzin), do mogącego pochwalić się lokalnym lotniskiem Jomsom (25 rodzin) oraz do Kathmandu (20 rodzin). W samej wiosce pozostało zaledwie 30 czynnych gospodarstw. Gdy na skutek wkroczenia wojsk chińskich do Tybetu w 1950 roku zamarł handel solą, tutejsi Tangbetani stracili źródło utrzymania; migracja stała się jednym ze sposobów na przeżycie.
Wydobywane z wnętrza kamienia średniej wielkości amonity (czyli powiedzmy takie o wielkości kciuka dorosłego mężczyzny) warte są na rynku w Kathmandu 50-80 złotych za sztukę. W Pokharze kupić je można nieco taniej, a tutaj – u źródła – Penpa chciał od nas za nie zaledwie 25-30 złotych. Kupiliśmy kilka sztuk lekko się tylko targując, a następnie wróciliśmy po całą naszą pijącą w tym czasie kawę wycieczkę… i sprowadziliśmy mu na głowę kolejne dziesięć osób. Szczęście jego żony (siostry?) było nieopisane.
Kolejne pół godziny spędziliśmy spacerując po wiosce niczym za pomocą magicznego zaklęcia przeniesionej ze starożytności wprost do naszych czasów. Nawet w porównaniu z tradycyjnymi himalajskimi wioskami Tangbe jest wyjątkowo pierwotna: wciąż nie ma tutaj żadnego sklepiku, miejsc noclegowych, infrastruktury – ani jednego budynku przystosowanego do przyjmowania podróżników. Wieś kilka lat temu zelektryfikowano wraz z podłączeniem do prądu całej ciągnącej się na sto kilometrów doliny, ale nic więcej. Nad przepaścią, w absolutnie przepięknym miejscu z widokiem na Kali Gandaki, ulokowanych jest kilka cudownie tybetańskich chortenów, których nie powstydziłoby się żadne muzeum na świecie.
Pomyślcie przez chwilę: jak niewiele trzeba, żeby być szczęśliwym – miejsca jak Tangbe pokazują, jak łatwo można unieszczęśliwić się zdobyczami cywilizacji. Telefony, media, samochody – naprawy, ubezpieczenia, podatki… To wszystko jest zbędne do życia. Wkrótce zostawiliśmy Penpę podziwiając jego pracę, w jego zaskakująco przytulnym i ciepłym kamiennym domu. Żadna z rzeczy, które możemy kupić, nie da nam tego, co miał ten młody chłopak – jeden z ostatnich potomków ludu, który kilkaset lat temu wzniósł Fortecę Tangbe.
Wikipedia:
Tangbetanis byli handlarzami solą. Ruiny starożytnej fortecy stały się cichym świadkiem historii z czasów, kiedy ich wieś Tangbe znajdowała się na głównym szlaku handlu solą między Tybetem a Indiami. Zostali opisani jako rdzenny lud Nepalu, zamieszkujący obszar Barha gaun w Mustangu. Wyglądem fizycznym przypominają Lhoba i są pod wpływem kultury tybetańskiej. Mają swój własny unikalny język zwany „Serke”, co oznacza złoty język. Mają unikalny strój i ozdoby. Mają również własne tradycyjne pieśni kulturowe, które śpiewane są podczas festiwali. Tańczą w rytm melodii śpiewanych przez siebie pieśni.
Wszyscy Tangbetani są buddystami. Obchodzą kilka świąt, takich jak Chhau / Losar (Nowy Rok), Yartong (święto jazdy konnej i udania się do Muktinath) oraz Dhachyang (święto gry na łuku i strzale). Zgodnie z ich tradycją, drugi syn powinien zostać Dhawa (czyli lamą – religijnym wyznawcą, buddystą), a druga córka Jhuma (buddyjską mniszką). Ich system małżeński jest tradycyjnie poliandryczny, ale takie małżeństwa nie są już praktykowane.