Najwyższy szczyt Irlandii Północnej zwie się Slieve Donard, i ma 849–852 metry wysokości (wg różnych źródeł). Można dostać się na niego w bardzo prosty sposób, wręcz spacerowo: ma dwa dobrze wytyczone, oznaczone oraz przygotowane szlaki, a ich początek zaczyna się w bardzo cywilizowanych miejscach – na przedmieściach miasta Newcastle. Łatwiejszy ze szlaków – The Saddle Trail – zaczyna się w parku przy rzece Glen River, a drugi kilka kilometrów na południe od miasta i nazywa się Mourne Coastal Trail. Oba szlaki spotykają się na szczycie, i wiele osób robi dużą pętlę wchodząc na górę jednym, a schodząc w dół drugim.
W przypadku pierwszego ze szlaków do pokonania mamy około 750 metrów w górę (gdyż startujemy już z wysokości mniej więcej 100 metrów n.p.m.), natomiast drugi szlak rozpoczyna się praktycznie od poziomu morza.
W naszym przypadku mieliśmy pewien kłopot – związany z brakiem czasu. W południe mieliśmy samolot powrotny do Polski z odległego o 140 kilometrów Dublina, więc aby zdążyć na szczyt musieliśmy wyruszyć jeszcze w nocy. Początkowo nie opuszczał nas pech: najpierw okazało się, że zarezerwowany przez nas hotel jest zamknięty na przysłowiowe cztery spusty, a kiedy znaleźliśmy zastępczy nocleg, to zbliżała się już północ. Traf chciał, że gdy poinformowaliśmy właścicielkę hoteliku, iż planujemy wyjechać już o 4 rano – i w związku z tym nie zjemy śniadania – ta zaproponowała nam, że zamiast śniadania… postawi nam kilka piw w pubie mieszczącym się na parterze. Sami rozumiecie, że nie było jak odmówić.
Nie wyspaliśmy się więc, lecz tylko wzięliśmy szybką kąpiel oraz przyłożyliśmy zaledwie głowy do poduszek; zgodnie z planem o 4:00 w nocy byliśmy już na nogach. Planowaliśmy, że na szlak wyruszymy o 4:15 ale w nocy po ciemku nie mogliśmy znaleźć jego początku – w efekcie nasz start zaliczył opóźnienie o prawie pół godziny. Wiedzieliśmy, że jeżeli nie narzucimy mocnego tempa, to ze względu na samolot trzeba będzie zrezygnować z dojścia na sam szczyt i zawrócić przed celem. Założyliśmy, że o godzinie 08:00 musimy być z powrotem w samochodzie.
Całe szczęście udało nam się nie zaliczyć już żadnych dodatkowy opóźnień ani błądzenia. Szlak jest dobrze oznaczony, wybrukowany kamiennymi schodami, więc jeżeli tylko traficie na jego początek to nie da się już zgubić – nawet w nocy. Pierwsze półtora kilometra idzie się przez las, potem wychodzimy na otwarty teren. Ścieżka prowadzi wzdłuż strumienia Glen River, pomiędzy wznoszącymi się coraz wyżej wzgórzami. Po wyjściu z lasu ogarnął nas chłód oraz silny wiatr. Widoki powinny być piękne, ale niestety znowu mieliśmy pecha: ów silny wiatr sprowadził gęste mgły, które oplotły nas swymi mackami ograniczając widoczność do zaledwie kilkunastu metrów.
Te mgły towarzyszyły nam do samego szczytu, a następnie podczas zejścia w dół. Po kolejnym półtorakilometrowym marszu dotarliśmy do grani, na której wznosi się Mur Mourne (Mourne Wall). To na pierwszy rzut oka niezwykle zagadkowa kamienna budowla ciągnąca się przez ponad 30 kilometrów. Tzw. Wielki Mur Irlandzki jest w rzeczywistości konstrukcją dość nową: wzniesiono go w latach 1904–1922 w celu ograniczenia zwierzętom dostępu do zbiornika wodnego Silent Valley w górach Mourne. Pod koniec XIX wieku uznano, że zlewnia tego terenu idealnie nadaje się do zapewnienia wody rozwijającemu się szybko miastu Belfast – i trzeba było zabezpieczyć teren przed zanieczyszczeniami.
Mur miał odciąć dostęp zwierzętom hodowlanym, których liczne stada użyźniały odchodami zlewnię wody. Dlatego też nie musiał być szczególnie wysoki – i rzeczywiście jego wysokość to około 1.5 do 1.8 metra. Jest niesamowicie fotogeniczny, ale… ponownie nie mogliśmy się nasycić jego widokiem, gdyż panowała totalna mgła.
Niemniej mur bardzo nam się przydał: powyżej 600 metrów wiało już okrutnie, wręcz spychając nas ze ścieżki – i był on jedyną osłoną, na którą mogliśmy liczyć w trakcie dalszego marszu. Szliśmy więc w górę skryci za stertą kamieni, omijając… stada owiec cierpliwie skrywających się tak jak my za kamiennym murem. Potwierdził się cel budowli: po zewnętrznej stronie owczych kup było co niemiara, a po wewnętrznej wcale. Choć w kilku miejscach mur już runął i wymaga naprawy.
Jako ciekawostkę podam, że wzdłuż mury wytyczony jest szlak pieszy o nazwie Wall Challenge Walk – prowadzi on przez siedem z dziesięciu najwyższych gór Irlandii Północnej. Jego całkowita długość to 30.5 kilometra oraz 2527 metrów różnicy wysokości do pokonania. Świetny pomysł na dłuższy spacer !!
Pokonawszy ostatni kilometr stanęliśmy na szczycie. W międzyczasie zrobiło się już jasno, choć mgła i tak powodowała, że było szaro. Za to wiatr urósł do takiej potęgi, że wyjście poza mur powodowało, iż ledwo mogłem ustać na nogach. Na samym szczycie znajduje się sporych rozmiarów wieża, a mur skręca z kierunku wschód-zachód na południe. Kilkanaście metrów od wieżyczki znajduje się kamienny kopiec wysokości około 4-5 metrów, i to on jest najwyższym szczytem Irlandii Północnej.
Na szczycie spędziliśmy nie więcej niż pięć minut i ruszyliśmy w drogę powrotną; czas uciekał niemiłosiernie, zrobiła się 7 rano, więc musieliśmy śpieszyć się na samolot do Polski. Szkoda, bo mam wrażenie że zbliżało się rozpogodzenie i w każdej chwili można było spodziewać się, że mgły opadną a wiatr ucichnie. Nie widzieliśmy nadal dalej niż na kilkanaście metrów, ale wiedzieliśmy, że przed nami jest widok na Morze Irlandzkie od którego dzieliło nas zaledwie trzy i pół kilometra w linii prostej. W bezchmurny dzień musi być tutaj pięknie.
Trudno, nie można mieć wszystkiego… Ważne, że kolejny szczyt zaliczony. I tyle!