Bogowie i Boginie w Hinduiźmie to dla mnie w ogóle (i w szczególe!) – czarna magia. Znaczy się nie że diabły, piekło, czarownice i stosy. Nie, nie, nie. Nie ta magia. Ta druga. Ponieważ od malutkiego uczy się nas europejczyków chrześcijaństwa – które przyznać wypada z tymi wszystkimi Duchami Świętymi, Bogiem w trzech postaciach, zmartwychwstaniem nieśmiertelnego oraz Świętymi Świętych mimo iż duchy nie istnieją – też najłatwiejsze nie jest.
Jednak hinduizm dla mnie to level hard. O ile wierzenia Greków czy Rzymian, a nawet Persów są dla mnie zrozumiane, to tutaj żadne moje skojarzenia nie potrafią mi nic pomóc. Jowisz, Zeus, Afrodyta, Mars czy Hefajstos – proste, znajome postacie, poukładane niczym pierwiastki w tablicy Mendelejewa. No bo (tak, wiem wiem…) w tym gąszczu istot wielorękich, kolorowych, z kłami, trąbami i skrzydłami – w żaden sposób nie umiem sobie poradzić. Poruszam się jak słoń w galaretce. To odległa galaktyka. To moje Ugh.
Co jednak nie oznacza, że ta inność nie jest piękna i że jej nie lubię. Uwielbiam ją. Jest wspaniała. Zwłaszcza gdy porównać ją do fałszywej codzienności innych religii. Tutaj radość ludzi jest prawdziwa. Tutaj żaden hierarcha nie każe się im biczować. Tutaj karmisz swoją boginię bezpośrednio do buzi, a nie dając kasiorę religijnemu pośrednikowi. Lepisz sobie boginię z gipsu, ubierasz, kolorujesz – i nikt Cię za to nie chce spalić na stosie że wyprodukowałeś sobie w domu Cielca.
Ale czas na historię do opowiedzenia. A było to tak…
Wyszliśmy z hotelu z zamiarem przejścia się „po mieście”. Tak w ogólnym kierunku NA RZEKĘ. Rzeka jak to rzeka w Indiach – wiadomo, że święta. Podchodząc coraz bliżej zauważyliśmy podejrzanie dużo wesołych „ciężarówek” – pełnych ludzi w młodym wieku, ale nie tylko – radośnie trąbiących, klaszczących, machających czym się da z naczep, kabin i bagażników. Normalnie jakby właśnie padł Mur Berliński. A na „pakach” tych ciężarówek jechały KSIĘŻNICZKI.
Księżniczki były – i tutaj przepraszam, ale liczę na słynną hinduską wyrozumiałość – przepięknie kolorowane, kształtowane, dekorowane. Wszelakiego rozmiaru: małe, duże oraz takie które robiły PO PROSTU WRAŻENIE samym wzrostem. Podążyliśmy więc za tymi szalonymi samochodami aż do samej rzeki. Tam nasze bohaterki wyładowywano z ciężarówek i dumnie, w kakofonii dźwięków, śpiewów, walenia pokrywkami – zaprowadzano nad sam brzeg. A potem buzi buzi i nurka do wody 🙂
Ludzki umysł jest tak zbudowany, że gdy widzi coś po raz pierwszy to od razu szuka podobieństw do rzeczy mu już znanych. Mój umysł też chciał się popisać, i podpowiedział mi że to obrzęd podobny do naszego starego, na poły chrześcijańskiego na poły pogańskiego zwyczaju – wiosennego topienia Marzanny. Skojarzenie zdawało się tym bardziej na miejscu, że właśnie nadchodziła wiosna (film nakręciłem na przełomie stycznia i lutego 2020). Hinduska Marzanna wprawdzie nie miała słomianej głowy, nie miała ubrania z kolorowych szmat – ale reszta raczej się zgadzała. No i styl w jakim wpadała do rzeki sugerował, że przynajmniej jest siostrą naszej rodzimej topielczyni…
To co ją różniło od Marzanny – poza tym że była z gipsu a nie ze słomy – to fakt, że z pływaniem radziła sobie raczej tragicznie. Polska Marzanna potrafiła płynąć kilometrami zrzucana z mostów. Wiadomo, słoma lubi pływać. Tymczasem jej hinduska siostra – po paru metrach zaliczała dno. Szanse wyrównywał jednak fakt, że naszą podpalamy – a hinduskiej ogień się raczej nie ima…
W rzeczywistości jednak to żadna Marzanna. To święto Wasantapańćami – Basant Panchami lub Śri Pańćami – wiosenne święto związane z kultem Saraswati – bogini nauki, sztuki i muzyki. Jednej z trzech bogiń, równoważących siły trzech bogów męskich: Brahmy, Wiszny i Sziwy. Sami widzicie że zgubić się można już przy samym wyliczaniu. Nie to co Bóg Ojciec, Syn Boży, Duch Święty i Matka Boska posiadająca tysiąc drugich imion.
Mózgu przestań. Znowu te podobieństwa. Nasz jeden Bóg w trzech postaciach, a tam trzech bogów w jednej.
Już tak tylko dla zachęty do dalszych własnych poszukiwań podpowiem Wam, że nie jest tak iż akurat tę boginię hindusi wrzucają do rzeki. Wrzucają wszystkie boginie – gdy im się kończy święto. Po co mają stać i czekać aż im ktoś błyskawicę narysuje na czole. Wyrzucić nie wypada, a włożyć do rzeki to zupełnie co innego. Niech sobie płynie do Oceanu.
I nie śmiejcie się proszę, bo na Żoliborzu właśnie wystawiają Dziady w oknie.
Zdjęcia: Andrzej Sawiński