Ostatecznie na zaledwie nieco ponad dwa tygodnie przed maratonem skusiliśmy się na wyjazd do odległej Tanzanii. Przeważyła nadspodziewanie świetna oferta linii lotniczych Qatar Airways – może nie była to okazja cenowa (bilet w dwie strony z Warszawy przez Doha do Tanzanii kosztował 3150 pln / osobę) ale gwarantowała bezproblemową możliwości rezygnacji z lotu nawet na… 3 godziny przed wylotem. I to bez podawania przyczyny. To opcja, którą normalnie spotkać można prawie wyłącznie podczas lotów w klasie biznes.
W ostatniej chwili udało nam się kupić pakiety startowe. Drogie, bo zgodnie z trwającym na świecie od kilku lat „modnym” trendem, dla zagranicznych zawodników pakiety startowe były około dziesięciokrotnie droższe niż dla lokalnych mieszkańców. W pierwszym terminie do połowy stycznia pakiet startowy dla zagraniczniaków kosztował 80 dolarów, później cena wzrastała do 90 dolarów. Żeby było zabawniej przelew ostatecznie realizowany był w walucie RPA, więc po wszystkich karkołomnych przewalutowaniach i dodatkowych kosztach za afrykańskie przelewy za pakiet zapłaciłem aż 410 złotych. Czyli po ówczesnym kursie ponad 110 dolarów.
Potem pozostało nam już tylko dolecieć do Tanzanii…
Kilimandżaro Maraton wbrew swojej sugestywnej nazwie niewiele ma wspólnego ze słynną najwyższą górą Afryki. Owszem – odbywa się on u jej stóp, widoki na tę wspaniale ośnieżoną górę towarzyszą biegaczom przez połowę trasy – ale nie jest to ani maraton górski, ani terenowy. Rzeczywistość jest tak lakoniczna, że aż brutalna – wyraz „Kilimandżaro” w nazwie maratonu wziął się od… nazwy sponsora biegu: lokalnej marki piwa i jego producenta – Kilimanjaro Breweries. Mimo wszystko sytuację ratował jednak podczas biegu widok na wulkan, który widać niemal z każdego miejsca trasy.
No właśnie: trasa. Ponad połowa jej długości wiedzie brzydkimi ulicami miejscowości Moshi – znanej z tego, że właśnie stąd wyrusza duża część wypraw na Kilimandżaro. Trasa składa się z dwóch odrębnych pętli tworzących ósemkę. Możecie ją obejrzeć na stronie imprezy kilimanjaromarathon.com. Trasa niestety jest największą (moim zdaniem) bolączką tego maratonu – to całkowite zaprzepaszczenie potencjału imprezy.
Pierwsza pętla jest zupełnie „nijaka”. Jakieś szare ulice, zurbanizowane i zaśmiecone, bez ani jednego charakterystycznego punktu który pozostaje w pamięci. Ta pętla bardzo słaba – trudno wskazać jakąkolwiek jej zaletę, poza tym, że w pewnym momencie przebiegamy obok fabryki wspomnianego sponsora czyli producenta piwa. I może mógłby to być jakiś plus, gdyby nie fakt że fabryka owa ogrodzona jest wysokim betonowym murem, więc jak ktoś nie wie – to i tak się nie dowie obok czego biegnie. Nie oczekuję żeby uczestnicy maratonu biegli obok jakiejś katedry czy parku – pamiętam gdzie jesteśmy – w AFRYCE. I może nie czepiałbym się tej części trasy aż tak mocno, gdyby nie druga pętla…
Druga pętla jest absolutnym przeciwieństwem pierwszej. Zatoczywszy 20 kilometrowe koło i wróciwszy do punktu startu obok stadionu miejskiego ruszamy na północ, w kierunku słynnego wulkanu Kilimandżaro. Wybiegamy z miasta i w końcu robi się zielono! Po kilku kilometrach kończy się asfalt i zanurzamy się w oryginalnych tanzańskich wioskach. Wokół rosną bananowce, trasa powoli pnie się w górę czerwieniejącą od afrykańskiej gleby drogą. To zupełne zaprzeczenie pierwszych 21 kilometrów wyścigu.
Przyrodnicza, ciesząca oczy idylla trwa przez około dziesięć kilometrów. Osiągając najdalszy punkt trasy, ocierając się już o Park Narodowy Kilimanjaro, niestety musimy zawracać w kierunku Moshi by zbiegając w dół ku miastu ponownie dobiec na stadion miejskiego na którym usytuowana jest meta.
Gdyby zrezygnować z pierwszej brzydkiej pętli po mieście i dołożyć tę trasę ku wznoszącej się najwyższej górze Afryki? W ten sposób moglibyśmy otrzymać jeden z najpiękniejszych maratonów świata. Realia są jednak takie, że musimy się obejść smakiem a końcowa nota za całość trasy jest po prostu… słaba.
Maraton – wbrew temu co powiedziałem na filmie kręconym podczas biegu – jest w miarę płaski. Podbiegów jest w rzeczywistości zaledwie około 400 metrów w górę (głównie pomiędzy 18 a 30 km) więc nie jest to nic nadzwyczajnego. O wiele większe wyzwanie stanowi temperatura, zwłaszcza dla przybyłych ze środka zimy europejczyków. O tym, że nie jest to w sumie trudny maraton świadczyć może czas zwycięzcy – 02:18:11
W maratonie wystartowało nieco ponad 400 osób – o dwieście mniej niż rok temu. Jak widać pandemia tak czy inaczej dotarła do Tanzanii, choćby pod względem zmniejszonego ruchu turystycznego. Zaskoczyło mnie to, przyznaję – spodziewałem się dużej liczby biegaczy z całego świata szukających możliwości startu i podróży. Pomimo wyprzedania wszystkich pakietów startowych wielu z nich prawdopodobnie zrezygnowało ostatecznie z wyjazdu do Tanzanii ze względu na obostrzenia panujące na całej planecie.
Wystartować można było także w półmaratonie (kilka tysięcy uczestników) oraz w biegu na 5 km. Dla nas – biegowych podróżników – najważniejsze było to, że maraton ostatecznie się jednak odbył. W międzyczasie odwołano przewidziane na następny weekend maratony w Rwandzie oraz w Ugandzie – z okazji jakżeby inaczej Covid-19. Warto wiedzieć, że także w Polsce już od ponad roku odwołane są praktycznie wszystkie duże i średnie biegi.
Na zakończenie pozwolę sobie na krótki komentarz. Spotkałem się z zarzutami, że należy siedzieć w domu i czekać aż wygaśnie epidemia. Nie podróżować. Nie roznosić. Nie robić nic tylko gnić. Cóż mogę na to odpowiedzieć? Chyba tylko tyle, że twierdzą tak zwykle Ci którzy przed pandemią też tylko siedzieli, czekali i nic nie robili ze swoim życiem. Obecne okoliczności dały im okazję by swój styl niby-życia stawiać na piedestale i pokazywać jako wzór. Jak to gdzieś kiedyś napisał: martwi za życia.
Wyniki Polaków:
70. Michal ZDUNEK 03:44:42
226. Michal MISAIK 04:35:12
231. Patrycja PŁÓCIENNIK 04:35:41
247. Mateusz BANAŚ 04:42:27
295. Karolina STUDENCKA 04:58:25
338. Marcin GUZIK 05:16:17
365. Piotr BANCZYK 05:38:11
370. Michal WALCZEWSKI 05:42:03
379. Bartosz PIEKARUS 05:51:18