O tym, skąd wzięli się pierwsi ludzie na Wyspie Wielkanocnej (z punktu widzenia rdzennych mieszkańców właściwszą nazwą jest Rapa Nui – i tej właśnie nazwy będę używał) przeczytać możecie w tysiącach artykułów. Była ona odkrywana kilkukrotnie – zarówno od zachodu, przez ludy polinezyjskie – jak i od wschodu, przez wyprawy europejskich żeglarzy przemierzające Ocean Spokojny. Całkiem prawdopodobne jest także to, że na Rapa Nui dotarli (przynajmniej raz) mieszkańcy Ameryki Południowej. Bez względu na to ile razy „odkryto” wyspę – nie ma żadnych wątpliwości, że pierwsi byli Polinezyjczycy.
Nie zachowały się żadne pisemne świadectwa dotyczące przybycia pierwszych ludzi na Rapa Nui. Być może takie pisemne przekazy zachowały się, ale… pomimo dziesiątków lat badań wciąż nie udało nam się odczytać Rongorongo – oryginalnego pisma obrazkowego stworzonego przez mieszkańców wyspy. Prace nad jego rozszyfrowaniem wciąż trwają – i warto wspomnieć o tym, że uczestniczą w nich także Polacy (polecam nr 4/2022 kwartalnika „Archeologia żywa”)
Największy problem stanowi skąpy materiał piśmienniczy – do naszych czasów przetrwały zaledwie dwadzieścia cztery tabliczki pokryte tym tajemniczym pismem. Znajduje się na nich dwanaście tysięcy glifów (samodzielnych znaków). Gdyby udało się kiedyś odczytać Rongorongo, to być może trafilibyśmy na bezpośredni zapis historii zasiedlenia Rapa Nui…
Co zrobić, skoro nie posiadamy świadectw pisanych? W takim przypadku pozostają nam tradycje ustne. Niestety także większość z nich uległa bezpowrotnej utracie – wraz z wymordowaniem 99 procent pierwotnych mieszkańców Rapa Nui, co miało miejsce w XIX wieku. Tak, wiem, i przepraszam – znacząca część z nich nie została wymordowana, tylko umarła od chorób przywleczonych na wyspę. Ci zaś, którzy nie zostali zabici, i nie umarli od chorób – tych uprowadzili piraci i sprzedali w charakterze niewolników do kopalń srebra Potosi w Chile. To rzeczywiście zmienia postać rzeczy.
Wróćmy jednak do legendy. Pomimo braku przekazów pisemnych oraz strat w przekazie ustnym dzisiejsi mieszkańcy Rapa Nui nie mają żadnych wątpliwości skąd wzięli się na wyspie. Jak podaje kultywowana tradycja – przypłynęli tutaj setki lat temu z zachodu, wraz ze swoim królem Hotu Matuą. W czasach – o których pamięć już zanikła – ich klan przegrał jedną z krwawych plemiennych wojen prowadzonych na wyspach Polinezji; i musiał poszukać nowego miejsca zamieszkania. Jako, że inne kierunki były już zamieszkałe – droga na wschód okazała się jedyną dostępną i bezpieczną… choć prowadziła na oceaniczne bezdroża.
Dziś jako pierwotną kolebkę mieszkańców Wyspy Wielkanocnej najczęściej wskazuje się Markizy; to niewielki archipelag wulkaniczny położonych na Oceanie Spokojnym, stanowiący najdalej na północ wysuniętą część Polinezji Francuskiej. Badacze argumentują, że etnografia mieszkających tam ludów jest dziś najbardziej zbliżona właśnie do tej znanej z Rapa Nui. Problem w tym, że z Markiz na Wyspę Wielkanocną w linii prostej jest 3600 kilometrów…
Znalezienie nowej ojczyzny było dla niewielkiej grupy dużym wyzwaniem – ale też sprawą życia lub śmierci. Ludy Polinezji zawsze były bardzo wojownicze, a zasoby wysp które zamieszkiwali zwykle szybko się wyczerpywały, co prowadziło do krwawych konfliktów. Dlatego też klan wodza Hutu Matuły przygotowywał się do ucieczki bardzo skrupulatnie.
Najpierw wysłano na niezmierzony ocean zwiadowców: o istnieniu takiej specjalizacji poszukiwaczy nowych lądów narody Oceanii opowiadają po dziś dzień. To byli eksperci od prehistorycznej nawigacji: z ruchów fal, z lotu ptaków, ze zmian kolorów wody – a nawet z brzmienia uderzających o podłogę łodzi fal – potrafili przewidywać położenie wysp i nowych lądów na długo, zanim mogły być one dostrzeżone.
Nie wiadomo ilu zwiadowców zostało wysłanych na wschód. Nie wiadomo, ilu z nich nigdy nie powróciło. Taktyka wysyłania wypraw poszukiwawczych przez setki lat się sprawdzała; spójrzcie jednak na mapy – na wschód od Markiz nie ma już nic. Samotny, pusty, bezkresny Pacyfik.
A jednak stał się cud. Siedmiu dzielnych wioślarzy, którzy zniknęli na wiele miesięcy za horyzontem – tak jak wielu ich poprzedników – pewnego razu powróciło. Nie dość, że wrócili – to jeszcze ze wspaniałą informacją: daleko na wschodzie natknęli się na samotną, zieloną wyspę. Wyspę pełną ptactwa, żółwi, palm – i co było bardzo ważne dla nielicznego klanu: całkowicie niezamieszkaną.
Pozostało już tylko jedno: spakować się i popłynąć. Flota, która wyruszyła w jeden z najbardziej niezwykłych rejsów w historii świata była niewielka. Polinezyjczycy używali długich łodzi z podwójnym kadłubem, odpornych na falę – i stosunkowo szybkich, dzięki napędzającym ich wioślarzom. Ale odległość do pokonania była niewyobrażalna. Kiedy po miesiącach wiosłowania, przemierzywszy kilka tysięcy kilometrów, klan dotarł na wyspę – na nowy ląd zeszło 111 wyczerpanych ludzi. W Europie właśnie upadał Rzym.
Liczebność grupy okazała się wystarczająca by podtrzymać istnienie populacji; w ciągu kilkuset następnych lat przybysze rozmnożyli się i podzielili na osobne klany. Nigdy nie wyruszyli w drogę powrotną; zamieszkawszy na całkowicie izolowanej wyspie zatracili wkrótce nawet umiejętność odbywania morskich podróży. Gdy na wyspę w XVIII wieku przybył pierwszy statek z portugalskimi żeglarzami, Rapa Nui zamieszkiwało pomiędzy 11 a 18 tysięcy osób.
Legenda o przybyciu pierwszych ludzie na Wyspę Wielkanocną jest inspirująca: kolorowa, rzeczowa, oparta na całkiem prawdopodobnych przesłankach – zupełnie taka, jakie lubię. Jest ona także zgodna z zabytkami, które znajdziemy na wyspie: mamy więc piękną piaszczystą plażę Anakenę, na której oceaniczni wędrowcy zeszli na upragniony ląd. Na tej plaży do dziś stoi nawet kamienny posąg moai przedstawiający wodza klanu – króla Hotu Matuę.
W innym miejscu, na południu wyspy, stoją zaś dumnie w równym rzędzie posągi siedmiu zwiadowców – wg tradycji są to owi mityczni wioślarze, którzy odkryli wyspę – i aż trzykrotnie pokonali Ocean Spokojny: po raz pierwszy – by ją odkryć, po raz drugi – by powrócić do swojego plemienia z wiadomością o jej istnieniu, i po raz trzeci – by ponownie przybyć na wyspę wraz z całym swoim ludem.
Co niepokojące: te siedem posągów jest jedynymi na całej Rapa Nui, które patrzą w kierunku oceanu. Stoją i spoglądają na zachód, w stronę dawnej ojczyzny; jakby tęskniąc za utraconym lądem lub wyczekując zagubionych towarzyszy. Wszystkie inne posągi na wyspie – a jest ich blisko dziewięćset – zwrócone są twarzami do wnętrza lądu.
To jednak nie wszystko. Ustna opowieść głosi, że opuszczając macierzyste wyspy król Hotu Matua zabrał na swoją łódź „Pępek Świata” – kamień w kształcie jaja, który jest według wierzeń artefaktem stanowiącym macicę; miejsce narodzin wszystkich ludzi. Kamień ten był tak ważny, że zabrano go w niebezpieczną podróż jako jedyny element łączący klan z zaginioną ojczyzną. Święty kamień o niezwykłym ceremonialnym znaczeniu.
Pępek Świata istnieje do dziś. Leży sobie spokojnie przy północnym brzegu Wyspy Wielkanocnej otoczony jedynie niskim murkiem. Cztery inne małe kamienie położone obok niego wyznaczają kierunki świata i podkreślają jego centralną rolę. Mieszkańcy wierzą, że ten właśnie niepozorny głaz przybył wraz z ich pradziadami na Rapa Nui – w łodzi wiozącej stu jedenastu mitycznych przodków.
Zaledwie kilkadziesiąt metrów od Pępka Świata znajduje się Ahu Tu’u Paro. To przewrócony na twarz największy przetransportowany kiedykolwiek posąg – liczący sobie prawie dziesięć metrów wysokości i ważący 82 tony moai zwany Paro. Czego strzegł? Dlaczego został obalony? Co wiąże go ze świętym kamieniem leżącym w jego cieniu? Tego nie dowiemy się już chyba nigdy. Chyba, że odpowiedź zapisana jest na wciąż nieodczytanych tabliczkach Rongorongo…
Po setkach lat osadnictwa na skutek katastrofy demograficznej polinezyjscy uchodźcy doprowadzili do ruiny ekologiczną równowagę wyspy. W latach wielkiego nieurodzaju i głodu potomkowie wioślarzy zabijali się nawzajem podczas walk o pożywienie, w najbardziej chudych latach pożerając nawet pokonanych – czego dowodzą odnajdywane przez archeologów ślady kości. Nie powinno być to jednak dla nas zaskoczeniem: ludożerstwo (choć w dużym stopniu tylko rytualne) było popularne wśród ludów polinezyjskich zaledwie kilkadziesiąt lat temu. A mieszkańcy Rapa Nui byli nieodrodnymi synami swojej zagubionej ojczyzny. Ale to już historia na osobną opowieść.
Ale miało być o Upitej Kurze. Więc czas teraz na opowieść o kurze.
Wyspa Wielkanocna ma wiele nazw: Rapa Nui, Easter Island, Isla de Pascua. Smaczku dodają tutejsze nazwy, – wszystkie niebywale dźwięczne i kolorowe: Ahu Nau Nau, Ahu Kiwi, Hanga Roa, Puna Pau, Orongo, Ranu Kao, Ranu Raraku, Ahu Tongariki, Anakena itd. W końcu jest także Te Pito Kura – miejsce będące sercem dzisiejszej opowieści.
Podczas naszego pobytu na Wyspie Wielkanocnej mojej żonie wszystkie te piękne nazwy strasznie się plątały. W końcu gdy wyczerpała się jej nie-wyczerpywalna cierpliwość, postanowiła wszystkie te nazwy uprościć. Spodobała jej się nazwa „Te Pito Kura” – rozwinęła ją twórczo do swojsko brzmiącej Upito Kury… I tak już zostało.
Po powrocie do Polski pisząc pierwsze artykuły z wyprawy na Wyspę Wielkanocną nazwę Upito Kura wpiąłem pomiędzy inne nazwy. Przyjęło się. Raz wymyślony wyraz – który trafi do współczesnej cywilizacji – ma szanse zagościć w niej na dłużej. Upito Kura pojawiła się już w kilku artykułach, niekoniecznie mojego autorstwa. Dzięki temu wiem, że ktoś czyta moje opowieści. A że kopiują? Cóż, to ich problem!
Rapa Nui, rdzenna nazwa Wyspy Wielkanocnej, jest świadkiem wyjątkowego zjawiska kulturowego. Społeczeństwo pochodzenia polinezyjskiego, które osiedliło się tam ok. AD 300 ustanowił potężną, pomysłową i oryginalną tradycję monumentalnej rzeźby i architektury, wolnej od jakichkolwiek wpływów zewnętrznych. Od X do XVI wieku społeczność ta budowała świątynie i wznosiła ogromne kamienne figury znane jako moai , co stworzyło niezrównany krajobraz kulturowy, który nadal fascynuje ludzi na całym świecie.