Na jednym z największych polskich portali internetowych natrafiłem kilka dni temu na artykuł, którego autor zamieścił listę szesnastu najbardziej przereklamowanych atrakcji turystycznych świata. Wśród nich znalazła się Wenecja – wg obiegowej opinii pełna śmierdzącej wody, tłumów turystów przelewających się przez stare miasto oraz natarczywych i nieuprzejmych gondolierów.

Przejażdżka gondolami po weneckich kanałach ma być istnym koszmarem korków, brudu i krzyków. Ile w takiej opinii jest prawdy, a ile zwykłego stereotypu? Spróbuję odpowiedzieć na to pytanie na przykładzie naszego niedawnego wyjazdu do San Marino.

„Podróże kształcą” – tak mówi jedno z wielu popularnych powiedzeń. Ja dodałbym od siebie „Podróże kształcą, ale nie kształci czytanie o podróżach”. Mam wrażenie, że osoby piszące o świecie często opisują miejsca w których nie były – i zamiast przelać na papier własne doświadczenia – tworzą artykuły na podstawie utartych społecznych stereotypów. W Wenecji brud, w Hiszpanii lenistwo, w Rosji alkohol – a w Maroku naciągacze. Wiem, że nie można być wszędzie, i wszystkiego doświadczyć samodzielnie, ale czasem warto zastanowić się czy nie powielamy bezmyślnie otaczających nas stereotypów. W rzeczywistości w Hiszpanii to sjesta a nie lenistwo, w Rosji w wielu miejscach panuje zakaz spożywania alkoholu (np. w kolei transsyberyjskiej, która turystom wydaje się idealna do wielodniowego pijaństwa) a w Maroku naciągacze są tylko w głównych miejscach turystycznego kultu – wystarczy wyjechać jednak poza główne miasta by zobaczyć prawdziwe, stare Maroko. Jak więc jest naprawdę z tym Weneckim „brudem”?

Do San Marino wyruszyliśmy samochodem w czwartek, 24 czerwca. Wyjazd poprzedziły długie analizy „co można, czego nie można, i jak z tym wszystkim sobie poradzić”. Wiadomo – czasy pandemii spowodowały, że świat się zmienił, i nawet tak stosunkowo łatwa wyprawa jak nasza – wymagała zebrania wielu informacji.

Główną „formalną” trudnością było ustalenie na jakich zasadach możemy przejechać przez terytoria kilku krajów: Czech, Austrii, Włoch i San Marino. Na źródła społecznościowe trudno obecnie liczyć ze względu na dynamikę zmian – porady choćby sprzed miesiąca mogą być już zupełnie nieaktualne. Głównym źródłem pozostają więc ambasady oraz rządowa strona www.gov.pl na której Ministerstwo Spraw Zagranicznych zamieszcza w miarę możliwości aktualne zasady przyjazdów do większości krajów.

Teoretycznie najmniej problemów czekało na nas w Czechach. Kraj jest otwarty w cyklu 24-godzinnym, czyli zgodnie z przepisami z Polski można do niego wjechać obecnie bez żadnych obostrzeń na 24 godziny. Przyroda spłatała nam jednak figla, i podczas naszej podróży znaleźliśmy się w Czechach wieczorem z czwartku na piątek – dokładnie w momencie katastrofalnych i szeroko opisywanych w mediach huraganów. Całe szczęście przypłaciliśmy ten etap podróży tylko wielogodzinnymi korkami oraz… zalaniem naszego auta, którego elektryka nie wytrzymała nawałnic i wilgoci. Wystarczył szybki powrót do Polski i wymiana pojazdu na inny.

Na osoby, które przez kilka ostatnich miesięcy nie podróżowały przez Czechy, czeka spora niespodzianka. Kraj ten wycofał niedawno tradycyjne winiety i obecnie kupić je można wyłącznie drogą elektroniczną. Koniec więc z możliwością wygodnego ich zakupu np. na stacjach benzynowych na granicy. Niestety od razu pojawiło się mnóstwo stron internetowych podrabiających oficjalną stronę sprzedażową winiet, wysoko pozycjonowanych w google i wprowadzających tym samym w błąd kupujących. Strony te oszukują podróżnych – w rzeczywistości nie sprzedają winiet, świadczą tylko „ukryte” pośrednictwo w ich zakupie. Polecam zakup bezpośrednio na stronie edalnice.cz/pl

Na nieco podobny problem natrafiamy także na kolejnej granicy – przy wjeździe do Austrii. Ponownie google na hasło „winiety Austria” wyrzuca dziesiątki stron pośredników, które udają miejsca elektronicznej sprzedaży winiet. Odnalezienie legalnej strony sprzedającej winiety jest ponownie czasochłonne – zapraszam na www.asfinag.at. Tutaj jednak czeka na nas kolejna niespodzianka: winiety elektroniczne należy kupić z kilkunastodniowym wyprzedzeniem. W dobie elektronicznych transakcji jest to całkowicie niezrozumiałe rozwiązanie, bez żadnego chyba sensu. Całe szczęście winietę austriacką można kupić po „staremu”, czyli na pierwszej po przekroczeniu granicy stacji benzynowej.

W owym punkcie sprzedaży winiet spotkaliśmy się także po raz pierwszy w naszej podróży z obostrzeniami covidowymi. Austrię można pokonać tranzytem ale BEZ ZBĘDNEGO ZATRZYMYWANIA SIĘ. Wszyscy inni  podróżni muszą posiadać szczepienia, ważne testy lub zaświadczenie o antyciałach. Jeżeli chcielibyście przenocować w tym kraju podczas podróży np. do Chorwacji – musicie spełniać warunki jak do dłuższego pobytu w tym kraju. Kłopoty czekają Was także w sytuacji gdy np. zepsuje się Wam w drodze auto, będziecie mieli kolizję, lub z jakiejś innej przyczyny utkniecie w Austrii. W takiej sytuacji podlegacie… kwarantannie. Stąd też pytania, które zadawał podczas sprzedaży winiet kasjer – gdzie wjechaliśmy do Austrii, oraz kiedy i na którym przejściu granicznym opuszczamy ten kraj. Wszystko gdzieś notował. Wystarczyła jednak ustna deklaracja i nie było konieczności bardziej szczegółowego dokumentowania celu naszej podróży.

Kolejne przygody czekają nas podczas przekraczania granicy Austrii z Włochami. Włosi jak to Włosi (wiem, wiem – stereotyp!) potrafią zakręcić kota ogonem. Procedura wjazdu do tego kraju zajmuje kilkanaście stron, a jej ukoronowaniem jest obowiązek wypełnienia długiego elektronicznego formularza wjazdu na stronie app.euplf.eu/#/

Należy podać w nim nie tylko dane osobowe i sposób wjazdu, trzeba dodać także listę podróżnych w grupie, przejście graniczne na którym będzie się przekraczało granicę, oraz wybrać z kilkudziesięciu możliwości przepis, który na wjazd do Włoch nam zezwala. Przepis opatrzony paragrafami, artykułami, ustępami itd. Jest tam mnóstwo różnych warunków ale i ich odwołań, więc nie jest to taka prosta sprawa. Ponieważ jednak Włochy były dla nas tylko kolejnym krajem tranzytowym, to skorzystaliśmy z opcji 36 godzinnego tranzytu. Problemem w tym przypadku był jednak fakt, że kilka dni spędzić mieliśmy w San Marino – w państwie stanowiącym enklawę pośrodku Włoch.

Żaden przepis nie precyzował, czy ten pobyt – jakby nie patrzeć w centrum Włoch – aby na pewno „resetuje” owe 36 godzin dozwolonego tranzytu. Oczywiście mają rację Ci, którzy powiedzą że „San Marino to przecież niepodległy kraj”. I prawda! Jednak rzeczywistość jest taka, że do San Marino wjeżdża się jak do Katowic – nie ma tutaj żadnych granic, żadnych obostrzeń, zupełnie żadnej kontroli. Przyjęta jest zasada, że „jeżeli wjechałeś do Włoch, to możesz w San Marino przebywać jako turysta jak we Włoszech” – i tyle na temat San Marino.

Nawet hotel, który wynajęliśmy w San Marino, nie umiał udzielić nam odpowiedzi na pytanie ile czasu możemy tutaj spędzić. „Jeżeli udało się Wam wjechać do Włoch, to możecie być u nas ile tylko chcecie, bo nie ma żadnych kontroli” – brzmiała odpowiedź z hotelu. Co jednak będzie podczas próby wyjazdu z Włoch? Tego nie wiedział już nikt.

Najśmieszniejsze w tych wszystkich procedurach, które zajęły nam tak dużo czasu podczas przygotowywania podróży, było to, że na żadnej granicy nie spotkaliśmy się z żadną formą kontroli. Zero granic, zero posterunków, zero zatrzymań i sprawdzania dokumentów. A mieliśmy ich sporo: zaświadczenia o szczepieniach, testy, obowiązkowe formularze, wymagane potwierdzenia noclegów itd. Choć nie była to moja pierwsza podróż w covidowej rzeczywistości, to wciąż czuję się jak w jakiejś orwellowskiej powieści: obywatele mają wiele karkołomnych obowiązków, które muszą podczas podróży spełnić, natomiast państwa nie mają żadnego obowiązku tego sprawdzać. Mogą sprawdzić np. dopiero wtedy, kiedy podpadniesz systemowi…

Ci, którzy często bywają we Włoszech, mogą przewinąć teraz tekst do kolejnego akapitu. Ci natomiast, którzy nie mieli jeszcze tej przyjemności – a planują podróż samochodem – powinni się skupić. Poruszę kwestię włoskich stacji benzynowych. W odróżnieniu od Czech czy Austrii, we Włoszech za autostrady płaci się nie winietami tylko na bramkach – tak jak w Polsce. Oczywiście wychodzi dużo drożej.

Prawdziwie droga niespodzianka czeka nas jednak dopiero na stacjach benzynowych. Cena paliwa jest dużo wyższa niż w Polsce, dużo wyższa nawet niż w Austrii (dochodzi do 2 euro / litr) – warto więc zatankować do pełna przed przekroczeniem granicy. Na włoskich stacjach czeka na nas jeszcze jedna niespodzianka: różne ceny tego samego paliwa w różnych dystrybutorach. W jednej linii stoją np. dystrybutory w których cena Pb95 wynosi 1.63 Euro / litr, a obok to samo Pb95 kosztuje… 2.05 Euro / litr. Można się zdziwić po zatankowaniu… zwłaszcza iż bywa, że cena widoczna jest dopiero po podniesieniu pistoletu… Paliwo jest jednak to samo.

O co tutaj chodzi? Otóż niższa cena dotyczy dystrybutorów wyznaczonych do samodzielnego tankowania. Te droższe obsługiwać powinni pracownicy stacji, i za tę pracę doliczane jest nawet 0.4 Euro / litr. Tankując więc 50 litrów możecie się mocno zdziwić gdy okaże się, że za ową pomoc w zatankowaniu musicie dopłacić dodatkowe 50 x 0.4 euro = 25 Euro = 100 złotych! Co ciekawe włoscy pracownicy potrafią nie pojawić się, i pomimo iż sami zatankujecie pojazd, to i tak w kasie zapłacicie wyższą stawkę. Ot, Włochy. Wiem, wiem, stereotyp!

W końcu dojechaliśmy do San Marino. Przez półtora tysiąca kilometrów podróży nie wydarzyło się zupełnie nic, co uzasadniałoby całą biurokratyczną maszynę sanitarno-epidemiologiczną. W tym jednym z najmniejszych krajów Europy spędziliśmy kilka ciekawych dni, i czas było rozpocząć powrót. I dopiero teraz zaczęły się „przygody”…

Wyruszając w drogę powrotną ponownie – na wszelki wypadek! – wypełniliśmy elektroniczny włoski formularz podróżny. Niespodzianki rozpoczęły się około 200 kilometrów przed granicą z Austrią.Wjechaliśmy na stację benzynową by zatankować. Okazało się jednak, że wszystkie dystrybutory są zablokowane – nie zostały skasowane liczniki po poprzednich klientach i niemożliwe było rozpoczęcie kolejnego tankowania. Gdy udałem się do budynku stacji po pomoc, zastałem… otwarty, ale absolutnie pusty budynek. Produkty na półkach, kasy, włączone światło… i ani jednej żywej duszy. Scena jakby żywcem przeniesiona z filmu „12 małp”…

Całe szczęście mieliśmy jeszcze spory zapas paliwa, więc ruszyliśmy dalej. Po około stu kilometrach zjechaliśmy na kolejną stację. O dziwo sytuacja powtórzyła się: wszystkie 14 dystrybutorów było zablokowanych niewyzerowanymi transakcjami. W dodatku na każdym z dystrybutorów wbite były wyższe ceny paliw – te „z tankowaniem przez obsługę”. Obsługi jednak nigdzie nie było, a drzwi do budynku stacji zamknięte były na gruby łańcuch. Na parkingu stało sporo samochodów – byli to turyści z różnych krajów, którzy dotarli tutaj już na oparach paliwa i czekali teraz niecierpliwie na rozwój sytuacji… Okazało się, że pracownicy włoskich stacji benzynowych na autostradach ogłosili strajk, i po prostu opuścili stanowiska pracy. W efekcie tego ruch turystyczny w połowie kraju… zamarł.

Mieliśmy jeszcze trochę paliwa, a że granica z Austrią była już blisko – postanowiliśmy zaryzykować. I udało się, przekroczyliśmy niewidzialną granicę Włoch i Austrii, i na pierwszej stacji benzynowej mogliśmy odsapnąć. Kamień z serca.

To mógłby być już koniec tej opowieści o pandemicznej podróży przez kilka krajów. Nawet byłem zły na siebie, że te wszystkie obostrzenia i przepisy które tak bardzo chciałem spełnić, i które zajęły mi tyle czasu – wszystko na nic. Po co cała ta papierologia i przepisologia, skoro nie ma na granicach żadnych kontroli? Jedna wielka fikcja… No i sam się prosiłem o kolejną przygodę.

Około godziny 23:30 pędząc autostradą do Gratz z oddali zobaczyłem czerwone migające światła. Początkowo wydawało się, że to jakiś wypadek. Gdy jednak zbliżyliśmy się, zdjąłem nogę z pedału gazu – autostrada była zablokowana. W poprzek stały dwa pojazdy wojskowe, a żandarmi czerwono-żółtymi latarniami przekierowywali cały ruch na duży parking znajdujący się obok miejsca blokady.

Na parkingu przepuszczano pojazdy z austriacką rejestracją, natomiast wszystkie inne były zatrzymywane. Trudno mi powiedzieć czy to było wojsko, żandarmeria czy jeszcze inne służby. Znajdowało się tutaj kilkanaście wyznaczonych liniami boksów dookoła których stały wojskowe ciężarówki oraz wozy policyjne.

Wszystko na sygnałach świetlnych, a wokół kilkudziesięciu mundurowych – w tym z bronią długą. Kazano nam wjechać do jednego z boksów, po czym zarówno auto jak i nasze dokumenty poddano szczegółowym oględzinom. Sprawdzano dokumenty covidowe, przepytywano gdzie i kiedy przekroczyliśmy granicę, skanowano papiery auta oraz dzwoniono „gdzieś” by sprawdzić – podejrzewam, że w systemie informatycznym – czy rzeczywiście w podanych przez nas datach i godzinach nasz pojazd przekraczał przejścia graniczne. Na to właśnie przygotowywałem się przed podróżą!

Artykuł powoli kończę, a przecież miało być o Wenecji. O turystycznej bańce, która podobno jest przereklamowana, nudna, brudna i droga. Wyjeżdżając z San Marino wjechaliśmy na kilka godzin do tego miasta. W stosunku to wcześniejszych obrazów które znałem, Wenecja okazała się niemal wyludnionym miejscem. Nawet na słynnym moście Rialto było pusto. Plac św. Marka sprawiał wrażenie ewakuowanego, a okoliczne wąskie uliczki stały się enklawami ciszy i spokoju. Wiem, że to wina czasów, wina covida i obostrzeń. Wina braku ogromnych statków-wycieczkowców, które wypluwały każdego dnia dziesiątki tysięcy turystów na okoliczne nadbrzeża. Wina zapaści w podróżach lotniczych. Wina wszystkich, którzy siedzą w domach bo covidowe przepisy skutecznie zniechęciły ich do podróżowania.

Dzisiejsza Wenecja jest – w porównaniu z Wenecją znaną ze stereotypów – znowu przepiękną Perłą Adriatyku. Bez tłumów, bez kolejek, bez smrodu. Bez ścisku, i bez hałasu. Gondolierzy mają dla siebie całą szerokość kanałów, i choć trzymają się cen, to przepłynięcie gondolą przez Wenecję jest znowu czymś wspaniałym. Tylko Wy, gondola i niekończące się kanały. „Nic się nie dzieje, jak w Polskim filmie”. W pewnym momencie nasz gondolier dostał z brzegu, od swoich znajomych z branży gorącą owację. Brawa były za to, że udało mu się zdobyć pasażerów, tymczasem oni od rana – a było już późne popołudnie – wciąż czekali na turystów.

Mam do Was prośbę. Zostańcie w domach. Nie wychodźcie. Nie podróżujcie. Taki właśnie świat, bez tłumów turystów bezmyślnie zadeptujących naszą planetę chciałbym oglądać każdego dnia. I tak, wiem, to słaby żart. Przecież sam jestem podróżnikiem, turystą – takim samym jak wszyscy. Ale nas jest po prostu za dużo. Zadeptujemy. Zużywamy. Zagniatamy…

Zostańcie w domach. Świat jest przeludniony. Gdy turystów jest mniej, świat znowu tętni urokami życia.

Oficjalna notatka UNESCO:

Założona w V wieku i rozciągająca się na 118 małych wyspach Wenecja stała się główną potęgą morską w X wieku. Całe miasto jest niezwykłym arcydziełem architektury, w którym nawet najmniejszy budynek zawiera dzieła największych światowych artystów, takich jak Giorgione, Tycjan, Tintoretto, Veronese i inni.

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Więcej materiałów z kategorii UNESCO?

Więcej materiałów z wypraw do Włoch?