Być może to banał, ale każda podróż potrzebuje swojego celu. W opisywanym dziś przypadku chodzi o fizycznie istniejący punkt do którego chcemy dostrzec, więc pominę abstrakcyjne cele metafizyczne takie jak poszukiwanie swojego drugiego ja, podróż w głąb duszy, czy poszukiwanie tego, co skryte przed wzrokiem. W tym artykule chodzi wyłącznie o miejsce mające swoje konkretne położenie geograficzne.
I ostatnia informacja „na wstępie” – jestem maratończykiem, więc każda moja podróż związana jest ze startem w jakimś maratonie lub ultra-maratonie. Czym bieg jest bardziej egzotyczny, tym oczywiście fajniejszy – i trudno mi dziś wyobrazić sobie podróż do jakiegoś odległego kraju bez startu w zawodach sportowych. Powiem nawet więcej: na takie wyjazdy bez maratonu moja żona mnie po prostu nie puszcza – „poopalać się to możesz u nas na działce” – tak właśnie mówi.
W związku z tym planowanie podróży rozpoczynam od poszukiwań maratonu. Gdy taki znajdę, to od razu zostaje mi narzucony termin wyjazdu; jest to dość pomocne, gdyż wyznacza pewne ramy czasowe na podjęcie decyzji o wyruszeniu w podróż; dzięki udziałowi w zawodach sportowych w moim planowaniu nie ma miejsca na dywagacje w stylu „pojechać teraz, czy może jesienią?”. Oczywiście Wy możecie mieć własne hobby i własne cele podróży – w każdym przypadku uwierzcie mi – wiedza o tym gdzie i po co chcemy jechać BARDZO upraszcza planowanie.
Kilka tygodni temu społecznością osób zafascynowanych bieganiem maratonów w najdziwniejszych miejscach świata wstrząsnęła wiadomość: w lipcu 2023 można zrobić „combo” na wyspach Pacyfiku! Okazja polega na tym, że skacząc niczym żaba po kolejnych wyspach można w ciągu niecałego miesiąca wystartować aż w pięciu różnych maratonach, w różnych krajach – podczas jednego wyjazdu. Osoby interesujące się astronomią kojarzą zapewne niezwykłe „okno startowe”, które miało miejsce w 1977 roku: wystrzelone wtedy sondy kosmiczne Voyager 1 i Voyager 2 też miały takie combo – dzięki niezwykłemu układowi planet mogły przelecieć podczas jednej misji obok Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna. I takie właśnie „oczko” zmaterializowało się dla biegaczy na Pacyfiku. Pozostało wszystko zaplanować i sprawdzić, czy się da.
Zbieg okoliczności sprawił, że wystartować można w maratonie na Samoa Amerykańskim (12 lipca), Samoa (15 lipca), Tuvalu (21 lipca), Fidżi (25 lipca) oraz w Fort Moresby na Papui-Nowej Gwinei (30 lipca). Po chwili doszedł jeszcze maraton na Wyspach Salomona (27 lipca). Pierwszy szacunkowy koszt biletów lotniczych wskazywał na możliwość zmieszczenia się w bardzo atrakcyjnej cenie (jak na taką wyprawę) w wysokości około 13 tysięcy złotych. Już pierwszego dnia nakręciliśmy się na ten wyjazd strasznie – od razu siedliśmy do planowania.
Ocean Pacyficzny jest ogromny. I znajduje się daleko. Dlatego też największą część budżetu wyjazdu pochłonąć miały bilety lotnicze. Przeloty podzieliliśmy ze względów logistycznych na trzy etapy: pierwszy to dotarcie z Europy na Samoa Amerykańskie, drugi – przeloty pomiędzy wyspami, i ostatni – powrót z Nowej Gwinei do Europy. Ceny biletów to jednak nie jedyny kłopot: ponieważ daty pomiędzy kolejnymi maratonami są dość bliskie siebie – a siatka połączeń lotniczych na Pacyfiku jest nieporównywalnie rzadsza niż w Europie – musieliśmy także wykonać studium wykonalności całego wyjazdu. Trzeba było nie tylko kupić bilety, ale i zdążyć na wszystkie przesiadki.
Pytanie wydaje się trywialne: dziś połączeń poszukuje się za pomocą wyszukiwarek lotów. Chyba najpopularniejszą z nich jest SkyScanner, który choć nie jest idealny, to wyszukuje połączenia dość sprawnie i dokładnie. Jego sporym minusem jest ograniczenie wyświetlania skomplikowanych połączeń wieloetapowych – z krótkim czasem na przesiadkę, ze zmianami lotniska podczas przesiadki oraz ze zmianą linii lotniczych na kolejnych etapach. Ta wyszukiwarka jest natomiast niezastąpiona jeżeli chodzi o wstępne wyszukiwanie tras: np. jak dolecieć z Warszawy do Paryża, a potem (w kolejnym etapie) z Paryża do Meksyku.
Jak działa wstępne wyszukiwanie? Załóżmy, że chcecie lecieć z Polski do Paragwaju. Prawdopodobnie SkyScanner pokaże Wam albo połączenia bardzo drogie i nierozsądne, albo… informację o braku połączeń. Być może zaproponuje lot na trasie Warszawa – Londyn – Panama City – Asuncion; ale z dużym prawdopodobieństwem cena będzie nieakceptowalna. Dlaczego tak się dzieje? Dlatego, że wyszukiwarka preferuje bezpieczne i wiarygodne połączenia – takie, za które można wziąć odpowiedzialność. Jeżeli będzie to lot przesiadkowy, to zapewne na tzw. jednym bilecie – czyli albo od początku do końca podróż obsługiwana przez jedną linię lotniczą, albo przez kilka linii związanych ze sobą w ramach tzw. sojuszy.
Czym jest sojusz linii lotniczych? Sojusz to grupa kilku lub nawet kilkudziesięciu różnych linii lotniczych z różnych krajów, które „dogadały się” ze sobą i współpracują przy obsłudze połączeń i pasażerów. Takimi sojuszami są np. Star Alliance (największy sojusz na świecie zrzeszający 26 linii lotniczych – w tym Lufthanse, PLL LOT, SAS, TAP Portugal, Singapore Airlines, United Airlinse oraz Turkish Airlines), OneWorld czy SkyTeam. Z punktu widzenia pasażera potęga sojuszy polega na tym, że jeżeli w podróży przydarzy się jakieś zakłócenie (odwołanie lotu, awaria samolotu, spóźnienie na przesiadkę itd.) to może on liczyć na o wiele większą i skuteczniejszą pomoc niż w przypadku „samotnej” linii lotniczej.
Wyobraźmy sobie, że wracacie z wakacji w Kenii – liniami tureckimi przez Stambuł do Warszawy; Wasz samolot spóźnił się i nie zdążyliście na przesiadkę w stolicy Turcji. Zamiast czekać na następny lot 24 godziny – idziecie na stanowisko obsługi Turkish Airline i dostajecie bilet do Warszawy na lot realizowany przez PLL LOT, który odbędzie się za trzy godziny; linie lotnicze rozliczą się już między sobą – w ramach sojuszu.
Inny przykład: lecę na maraton do Tunezji i kupiłem bilet lotniczy z Warszawy przez Berlin do Tunisu. Niestety na lotnisku dowiaduje się, że mój lot odwołano z przyczyn technicznych. Idę na stanowisko operatora i mówię, że muszę być dziś w Tunezji – jest duża szansa, że przesympatyczna Pani zmieni bez problemu mój bilet na lot do Tunezji przez Helsinki – innymi liniami lotniczymi, ale w ramach jednego sojuszu. Co ważne nic za to nie dopłacę: linia lotnicza o ile to możliwe skorzysta z oferty innej linii – w ramach sojuszu – by rozwiązać kłopot pasażera (i swój!) Tego typu problemy mają wszystkie linie lotnicze, więc klientów sobie w ramach takiej współpracy „podrzucają”.
I takie właśnie połączenia preferuje wyszukiwarka lotów SkyScanner (choć nie zawsze) – może nie najtańsze, ale bezpieczne dla pasażera. Kiedyś używałem jeszcze wyszukiwarki eSky, ale moim zdaniem ma ona czasy swojej świetności już za sobą. Bardzo lubiłem ją za czytelny interface oraz tablicę lotów rozbitą na sąsiadujące daty: kiedy wpiszecie datę podróży np. 15 maja do 29 maja z Krakowa do Madrytu, to zobaczycie nie tylko możliwe połączenia wraz z cenami w wybranych dniach, ale także propozycje wyjazdów i powrotów 1-3 dni wcześniej (lub później). W ten sposób błyskawicznie można sprawdzić, czy wyruszenie w podróż nie w piątek lecz w środę wyszłoby dużo taniej lub drożej. Niestety wyszukiwarka eSky poszła w kierunku którego nie lubię – wprowadziła szereg opłat za użytkowanie, za pomoc, za anulowania, za zmiany, za kontakt telefoniczny z infolinią. Kupowanie lotów z jej pomocą stało się więc – przynajmniej dla mnie – nieefektywne.
I tutaj dochodzimy do bardzo ważnej kwestii jaką jest różnica pomiędzy wyszukiwarką lotów, a stroną internetową będącą w rzeczywistości pośrednikiem w zakupie biletów. Wbrew pozorom różnica jest bardzo ważna.
Wyszukiwarki przeszukują siatkę połączeń odpytując serwery zarówno linii lotniczych, jak i pośredników sprzedających bilety. Gdy znajdziecie pasujące Wam połączenie – wyszukiwarka albo przekieruje Was do oferty przewoźnika, albo wyświetli listę pośredników u których możecie zrealizować zakup biletu – i tyle. Wyszukiwarka rozliczy się ze sprzedawcą biletów np. poprzez prowizje za przyprowadzenie klienta.
Zupełnie inną parą biletowych kaloszy są strony będące pośrednikami sprzedaży. To bardzo popularne serwisy takie jak Kiwi, GotoGate, Mytrip czy Booking. Strony pośredników mają często bardzo atrakcyjne oferty sprawiające wrażenie niebywałych okazji. Jednak diabeł tkwi w szczegółach – i tych szczegółów jest bardzo dużo. Po pierwsze: pośrednicy wyszukują i udostępniają loty „łączone niebezpiecznie” – czyli takie, w których istnieje duże prawdopodobieństwo, że przesiadka się nie uda. Ponieważ w tym przypadku bilet kupujecie u pośrednika a nie w liniach lotniczych, to nie jest on objęty szeregiem ważnych gwarancji.
45 minutowa przesiadka w Londynie? Jeżeli kupicie taki bilet bezpośrednio na stronie linii lotniczych, to gwarantują one tą przesiadkę – w przypadku spóźnienia oferują nocleg i kolejny lot. Tymczasem pośrednika Wasze spóźnienie na przesiadkę nie interesuje; wg niego jest to problem pasażera. Jeżeli nie zdążycie na przesiadkę, to pośrednik nic nie musi: ani dostarczyć nowego biletu na inny lot, ani zapewnić noclegu. Bilety u pośrednika często nie są kupowane także w ramach jednego sojuszu lotniczego – bo pośrednika nie interesuje, czy dotrzecie do celu. Jeżeli spóźni się Wasz pierwszy lot, to kolejne bilety przepadają; a pośrednik umywa ręce – bilety kupował dla Was na Wasze ryzyko, i na Wasze polecenie..
Co gorsze kupując bilet przez pośredników wielu klientów nie zdaje sobie sprawy z tego, że tak naprawdę nie kupują konkretnego biletu lotniczego a jedynie usługę zakupu. Pośrednik otrzymuje nasze pieniądze nie za bilet (którego nie posiada), lecz za usługę jego kupna. Wprawdzie zobowiązuje się dostarczyć Wam bilet – ale jest wiele opcji wycofania się z tej transakcji. Pośrednik nie musi kupić biletu w momencie płatności, może to zrobić np. dwa tygodnie później. A jak mu się to nie uda, to po prostu zaproponuje zwrot biletu. Gorzej kiedy będzie to kilka osobnych biletów przesiadkowych – kolejne kupił, i za te Wam pieniędzy nie odda. Klienci natomiast nie mają prawie żadnych praw związanych z posiadaniem biletu gdyż… nie są klientem linii lotniczych. Nie maja ani biletu, ani numeru rezerwacji. Nawet odszkodowanie za odwołany lot dostaje pośrednik a nie klient.
Na to wszystko wyrażamy zgodę realizując transakcję z pośrednikiem – zaznaczając, że akceptujemy regulamin, w którym drobnym maczkiem znajdują się zapisy mrożące krew w żyłach. Choćby takie, że pośrednik może zmienić cenę za usługę kupna biletu – bilet może także anulować, czy też zasłonić się problemami technicznymi w realizacji.
Najprostszym sposobem zapoznania się z kłopotami na jakie narażacie się kupując bilety przez pośredników jest przeczytanie opinii pozostawionych przez niezadowolonych klientów. Ważne byście czytali opinie średnie oraz złe – a nie podejmowali decyzję na podstawie opinii pozytywnych. Istotne są opinie negatywne: dotyczą one sytuacji niezwyczajnych – problemy pojawiają się wtedy, gdy dojdzie to jakichś zmian, np. samolot się spóźni, zostanie zmieniona data wylotu, albo pośrednik „zagubi” Wasz bilet – lub kupi go z błędem. Wtedy dopiero okazuje się, że nie macie ochrony do której jesteście przyzwyczajeni w liniach lotniczych – nie możecie też liczyć na sensowną pomoc.
Przykłady? Pośrednik sprzedał Wam „bilet” za 350 złotych – za cenę niższą niż rzeczywista. Na drugi dzień otrzymujecie od niego komunikat, że cena biletu z Warszawy do Madrytu uległa zmianie – i musicie dopłacić 800 złotych. Jako klient nie macie prawa odwołania, bo to nie linia lotnicza. Zaakceptowaliście regulamin, którego nie przeczytaliście – a tam stoi, że w przypadku zmiany ceny jesteście zobowiązani dopłacić różnicę – inaczej bilet przepada. Mało tego: zamiast zwrotu gotówki, otrzymujecie tylko część kwoty na wewnętrzne konto do wykorzystania podczas innego zamówienia. Okazuje się, że pośrednik może tak działać, bo się na to zgodziliście akceptując jego regulamin. Nie jest linią lotniczą, więc pewne obostrzenia go nie obowiązują.
Inna przykład: kupiliście bilet Warszawa – Helsinki – Casablanka – Helsinki – Warszawa. Na 15 dni przed wylotem linia lotnicza odwołuje lot powrotny z Casablanki do Helsinek. Nie możecie jednak nic z tym zrobić bo… nie macie biletu. W przypadku biletu zakupionego bezpośrednio w sojuszu lotniczym przekierowano by Was do Warszawy np. przez Berlin – i byłoby po kłopocie. Jednak pośrednik niczego nie musi Wam zaoferować: zaproponuje lot przez Berlin… jeżeli np. dopłacicie 1800 złotych od osoby. Nie dostaniecie także zwrotu pieniędzy od linii lotniczych – dostanie je pośrednik, bo to on kupił bilet.
Nie wierzycie? Poczytajcie opinie osób, którym takie sytuacje się zdarzyły. Nie chcę być stronniczy, więc tę „czarną robotę” zostawię Wam do wykonania jako pracę domową. Jednak ponownie Was uwrażliwię: kupując bilety lotnicze dla siebie i całej rodziny warto brać pod uwagę jak wygląda rozwiązywanie problemów, a nie jak wygląda ocena, gdy nic się niespodziewanego nie wydarzyło.
Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że przecież podczas kupna biletów u pośrednika można trasę ubezpieczyć. Tak, owszem, można. Ale po pierwsze – jest to pseudo-ubezpieczenie polegające na wykupie możliwości np. telefonicznej konsultacji z infolinią pośrednika. Po drugie: to podnosi cenę biletu, i wtedy oferta przestaje być tak wyjątkowo korzystna. I po trzecie: taka pomoc bywa teoretyczna – wiem co mówię, bo sam miałem kiedyś przyjemność skorzystać z takiego „ubezpieczenia”.
Wracałem z Arabii Saudyjskiej – z przesiadkami w Stambule i Budapeszcie – do Polski. Bilety kupiłem przez Kiwi.com, bo cena była atrakcyjna – 250 złotych taniej. Sam proces wydania pieniędzy przebiegał sprawnie. Skusiła mnie zresztą nie tylko cena, ale i informacja, że pośrednik sam mnie odprawi i wyśle mi bilet na 24 godzin przed odlotem. Wydawało mi się to pomocne, bo mogłem podczas podróży po Arabii Saudyjskiej nie mieć dostępu do sieci. Gdy głębiej zastanowić się nad funkcją odprawy podróżnego przez pośrednika i wysyłania biletu na 24-godziny przed lotem, to okazuje się, że to nie jest korzyść lecz kłopot – ale to też doczytacie sobie w opiniach klientów…
Pierwszy problem napotkałem w Stambule: okazało się, że muszę odebrać bagaż rejestrowany, gdyż nie jest on automatycznie transferowany z Arabii Saudyjskiej do Polski – bo bilet nie jest łączony, a więc podróżuję każdy odcinek na osobnym bilecie. Musiałbym odebrać bagaż ręcznie i ponownie go nadać, ale hala bagażowa jest już poza strefą transferów więc żeby przejść przez bramki musiałbym… wykupić wizę do Turcji (podróż miała miejsce w 2020 roku kiedy jeszcze w tym kraju obowiązywały wizy dla Polaków). Ponieważ czasu na przesiadkę było niewiele to uznałem, że bagaż zostawię – i jak dolecę do Warszawy, to zgłoszę problem na lotnisku. Jakoś dostarczą.
Ze względu na silne wiatry nad Rumunią mój samolot ze Stambułu do Budapesztu zawrócił do Turcji. Wystartowaliśmy jeszcze raz, i za drugim razem wylądowaliśmy szczęśliwie w Budapeszcie – ale sześć godzin po planowanym czasie przylotu. Nie zdążyłem więc na przesiadkowy lot do Warszawy; spóźniłem się dosłownie o kilkanaście minut. „Żaden kłopot!” – pomyślałem – „Przecież mam ubezpieczenie w Kiwi.com!”
Zadzwoniłem na infolinię gdzie zapewniono mnie, że już szukają dla mnie zastępczego lotu do Warszawy. Pomogłem w tych poszukiwaniach i wskazałem, że o 6 rano jest bezpośredni lot z Budapesztu do Warszawy – liniami PLL LOT – za 580 złotych. Operator obiecał, że to sprawdzi.
O 22:50 zadzwoniła infolinia. Przemiły hindus (polska infolinia zakończyła prace o 18:00) przekazał mi doskonałą wiadomość: ma dla mnie lot! Jutro o 10:00 rano z Budapesztu mam połączenie do… Izraela. Tam wieczorem będzie leciał samolot do Warszawy na który kupią mi bilet w ramach ubezpieczenia. Zaprotestowałem, że nie mam ochoty cały kolejny dzień latać po świecie – przez Izrael, gdzie znowu mogłem utknąć – skoro rano jest bezpośredni samolot z Budapesztu do Warszawy. Hindus obiecał sprawdzić to i oddzwonić. Poinformował mnie także, że w ramach ubezpieczenia nie mam zapewnionego hotelu na noc, więc muszę sobie radzić sam (przypominam: gdybym kupił bilet łączony w sojuszu lotniczym, to nocleg miałbym w cenie)
Godzinę później, zaraz po północy, otrzymałem email z Kiwi – albo przystaję na wyznaczony lot do Izraela w dniu następnym, albo umywają ręce; zgodnie z regulaminem zaproponowano mi lot alternatywny, i na tym ich zobowiązanie wygasa. Wynająłem obok lotniska hotel za 400 złotych, kupiłem za kolejne 700 złotych bilet na poranny lot do Warszawy z PLL LOT (w międzyczasie zdążył podrożeć) – i tak zakończyła się moja przygoda z zaoszczędzeniem 250 złotych na podróży powrotnej z Arabii Saudyjskiej. Gdybym podróżował wraz z rodziną to musiałbym pomnożyć te dodatkowe koszty przez trzy. Ponownie zachęcam Was do poczytania opinii o pośrednikach na własną rękę. Niech każdy z Was wyrobi sobie własne zdanie.
Przekonany, że nie stać mnie na teoretyczne oszczędności, bilety kupuję na swój własny sposób. Z wyszukiwarek lotów – czasem też ze stron pośredników – korzystam tylko po to, by ustalić linie lotnicze realizujące rejsy do interesujących mnie destynacji. Następnie wchodzę na stronę internetową linii i kupuję bilety bezpośrednio u przewoźnika – nawet jeżeli jest nieco drożej. W ten sposób cieszę się pełnią praw pasażera, a podczas jakichkolwiek zawirowań mogę liczyć na profesjonalną pomoc i alternatywne bezpłatne połączenia. Ważne, żeby podróżować na tzw. jednym bilecie – wtedy można ryzykować nawet szybkie, 60-minutowe przesiadki.
W przypadku podróży wymagających więcej niż jednej przesiadki staram się zaś o większy zapas czasu. Przy połączeniach międzykontynentalnych warto jest robić na przesiadkach nawet całodobową przerwę; wtedy w przypadku znacznego opóźnienia mamy opcję złapania przesiadki dzień później.
Skoro już wiemy jak kupować bilety lotnicze, spróbujmy zagospodarować tę wiedzę w praktyce – na przykładzie naszej planowanej wyprawy na wyspy Pacyfiku. Jak pamiętacie pierwszym etapem podróży miało być dotarcie na pierwszy z sześciu maratonów: na Samoa Amerykańskie.
Zacznijmy od tego, że Samoa są dwa. Zwykłe Samoa, oraz właśnie Amerykańskie – czyli terytorium USA zajmujące wschodnią część archipelagu Samoa. Wyszukiwarki połączeń w tym przypadku kapitulują; dolot w to miejsce z Europy jest na tyle skomplikowany, że albo otrzymujemy absurdalne ceny rzędu kilkunastu tysięcy złotych, albo pustą stronę informującą o braku połączeń. Co robić w takim przypadku?
Najprościej jest sięgnąć po wyszukiwanie wsteczne: znajdujemy stronę internetową docelowego lotniska i sprawdzamy arrivals – tablicę przylotów. Wiedząc skąd przylatują samolotu cofamy się do kłębka. W ten oto sposób dowiedziałem się, że na Samoa Amerykańskie najłatwiej dolecieć z Hawajów – loty odbywają się codziennie z wyłączeniem wtorków. Pozostało mi więc już tylko znaleźć tani sposób na dotarcie z Polski na Hawaje.
Przez wiele lat oczywistą opcją poszukiwań było sprawdzanie lotów do USA z Niemiec, Francji, Austrii lub Wielkiej Brytanii. Takie połączenia były dużo tańsze niż np. z Warszawy. Kiedy znaleźliśmy dobrą cenę np. z Paryża do Honolulu, pozostawało nam wymyślić jak dostać się do stolicy Francji – np. tanimi liniami lotniczymi. Jednak od kilku lat ceny połączeń z Warszawy uatrakcyjniły się w stosunku do lotów z Europy zachodniej; nie są może tańsze – ale sumarycznie często jednak lepsze. Wpływ na to ma nie tyle spadek cen lotów z Warszawy, co silny wzrost cen obsługi pasażerów na dużych lotniskach w Europie – w tzw. lotniskowych hubach.
Jak być może wiecie cena biletu lotniczego składa się z kilku składowych: kosztów linii lotniczej takich jak przelot, paliwo, załoga itd. Do tego dochodzą wydatki związane z obsługą naziemną pasażera: procesem odprawy, nadania i obsługi bagażu, kontrolą paszportową itd. – są to tzw. koszty lotniska. Przykładowo w Modlinie koszty tej obsługi są niskie, w Warszawie średnie, a w Berlinie czy… Kairze ekstremalnie wysokie. Czasem koszt obsługi pasażera na wielkim lotnisku wynosi prawie drugie tyle co sam przelot; tak więc koszt lotniska ma duży wpływ na cenę biletu.
Po kilku godzinach analiz wyznaczyłem dwie trasy z Polski na Hawaje. Pierwsza z nich rozpoczynała się w Krakowie – lot tanimi liniami do Londynu, i tam przesiadka na bezpośredni, transkontynentalny kilkunastogodzinny lot do Honolulu. Cena biletu była rewelacyjna – wynosiła 1700 złotych. Niestety: była atrakcyjna tylko na pierwszy rzut oka. Po pierwsze: do Londynu trzeba dolecieć – to koszt około 300 złotych. Ze względu na docelową podróż – cztery tygodnie na Pacyfiku – musiałem dokupić bagaż rejestrowany gdyż z samym plecakiem trudno przeżyć tyle czasu (zwłaszcza, że podróżuję z aparatem fotograficznym, kamerami, komputerem…)
Okazało się też, że sama cena lotu z Londynu także jest wyświetlana bez bagażu. Kolejnym wydatkiem był nocleg w Londynie – ze względu na drogi lot transkontynentalny nie chciałem się spóźnić już na początku wyprawy. Pozostało nam więc przylecieć dzień wcześniej i przenocować w Londynie – co dodatkowo podbiło koszty o następne kilkaset złotych. Po zsumowaniu okazało się, że cena lotu w jedną stronę z Krakowa do Honolulu wzrosła do 3350 złotych. A miało być tak pięknie.
Do znalezionej alternatywy długo nie mogłem się przekonać. Był to bezpośredni lot z Warszawy do Los Angeles na pokładzie PLL LOT. Cena oscylowała w granicach 3500-4500 złotych, ale w jeden z dni była okazja i cena wynosiła zaledwie 2700 złotych. Po spędzeniu dwóch dni w LA można polecieć na Hawaje za około 1000-1100 złotych. Łącznie więc wychodziło 3800 złotych – plus noclegi w LA za około 500 złotych. Analiza ryzyka pokazała, że szansa na nieudany lot jest minimalna – główna część podróży odbędzie się już w pierwszym etapie; z LA na Hawaje jest zaś kilkanaście lotów dziennie; więc nawet gdyby mój lot odbył się dwa dni później, to nie ma wielkiej straty. Cenę zaś pobytu w Los Angeles można złożyć na karb zwiedzania.
Oczywiście nie wyobrażam sobie, żebyśmy na Hawajach spędzili tylko kilka godzin. Dlatego też postanowiliśmy wykorzystać przesiadkę i zatrzymać się tam na 2-3 dni. Niestety: noclegi na Oahu są bardzo drogie; nawet wersja hostelu to koszt rzędu 300-350 złotych za dobę od osoby. W pokoju 8-osobowym…
Z Hawajów na Samoa Amerykańskie nadal jest bardzo daleko; to ponad cztery tysiące kilometrów nad Pacyfikiem. Ceny lotów są znormalizowane – wynoszą równowartość około 2500 złotych (lot w jedną stronę). To dużo, ale tańszej alternatywy nie ma. Inną opcją jest lot z kontynentalnej części USA, ale cena wcale nie jest wtedy niższa.
Maraton na Samoa Amerykańskim odbywa się 12 lipca. Dzień później jest lot na pobliskie Samoa (600-1000 pln) – to osobny kraj składający się z dwóch wysp: Upolu i Savai. Lot niestety jest na wyspę Upolu, więc trzeba przedostać się na tę drugą wyspę promem. Udało się znaleźć lokalnego przewodnika, który zobowiązał się za około tysiąc złotych przewieźć nas z wyspy na wyspę oraz zapewnić trzy noclegi na Samoa. To kolejny tysiąc.
Maraton na Samoa odbywa się 15 lipca – trzy dni po pierwszym z biegów. Czasu na regenerację jest więc niewiele, ale później mamy „aż tydzień wolnego” – maraton na Tuvalu jest rozgrywany 21 lipca. Niestety żeby dostać się na Tuvalu trzeba polecieć z przesiadką na Fidżi; to kolejny bilet za 800-1000 złotych. Tuvalu jest odosobnionym archipelagiem położonym tysiąc kilometrów na północ od Fidżi, a bilety lotnicze nie dość, że są drogie (2500-3000 złotych za lot z Fidżi w dwie strony), to jeszcze nie odbywają się każdego dnia. Za to na archipelagu mogliśmy spędzić łącznie trzy-cztery dni i spokojnie zdążyć wrócić na Fidżi; tamtejszy maraton ma się odbyć 25 lipca.
W pierwotnej wersji z Fidżi mieliśmy wykonać kolejny skok – polecieć do Papui-Nowej Gwinei. Tutejszy maraton (30 lipca) odbędzie się w stolicy, w Port Moresby. Okazało się jednak, że po drodze – 27 lipca (a więc dwa dni po Fidżi) – odbędzie się jeszcze jeden maraton: na Wyspach Salomona. To ogromny archipelag położony 2200 kilometrów na północny-zachód od Fidżi; co ważne mniej więcej po drodze z Fidżi do Port Moresby. Udało się nawet namierzyć rozsądny lot z przesiadką: Fidżi – Wyspy Salomona – Fort Moresby w cenie 2500 złotych. Był jednak problem: oznaczało to, że na Wyspach Salomona spędzimy zaledwie dwa dni – 29 lipca musieliśmy być już na Papui.
Wielkim kłopotem i zmartwieniem okazał się ostatni etap podróży, czyli powrót do Europy. Papua-Nowa Gwinea jest słabo skomunikowana z resztą świata i istnieje z niej tylko kilka możliwych kierunków wylotu. Zależało nam na kierunku zachodnim; tak, by przy okazji naszej wyprawy okrążyć także całą planetę – to taki dodatkowy bonus podróżniczy.
Wszystkie „wewnątrz-pacyficzne” loty odbywają się lokalnymi, dość egzotycznymi liniami lotniczymi. Dlatego kupowanie na nie biletów jest nieco bardziej skomplikowane niż normalnie. Natomiast wydostawszy się z Papui-Nowej Gwinei wydawało się, że dalej będzie już łatwo: do Europy albo przez Australię, albo przez Filipiny. Obie drogi powrotne realizują znane globalne linie lotnicze; nie przewidywałem więc problemów. Trasa z Manili przebiegała z przesiadkami w Dubaju lub w Tajpej i w Stambule. A jednak byłem w błędzie: na sam koniec planowania dostaliśmy strzał w środek serca. Okazało się, że w okresie wakacyjnym cena lotu z tego regionu świata do Europy jest bardzo wysoka – mimo, że tylko w jedną stronę, to musielibyśmy zapłacić grubo ponad cztery tysiące złotych. Chyba, że znowu kombinowalibyśmy z przesiadkami: Port Moresby – Manila – Bangkok – Stambuł – Budapeszt – Warszawa…
Ratując budżet postanowiliśmy rozważyć zmianę kierunku powrotu: a może powrót także przez USA? Z Papui-Nowej Gwinei ponownie na Fidżi, potem do Los Angeles i do Europy? W LA mógłby czekać na nas tańszy rejs powrotny z PLL LOT – za jedyne 1800 złotych. Niestety okazało się, że loty z Fidżi do USA to kolejne aż 2800 złotych. Także różne permutacje tego planu: LA – Fidżi – Samoa – Fidżi nie poprawiały ogólnej sytuacji; uzyskanie oszczędność rzędu tysiąca złotych znacznie komplikowało terminy przelotów, a do tego wymuszało rezygnację ze startu w jednym z maratonów.
O ile ceny lotów międzykontynentalnych są w miarę stabilne, to bardzo szybko – bo już w kwietniu – zaczęły rosnąć ceny lotów pacyficznych. Z początkowo optymistycznego budżetu „lotniczego” w wysokości 13 tysięcy złotych, doszliśmy najpierw do 18-19 tysięcy, a później na skutek podwyżek cen biletów przekroczyliśmy magiczną barierę 20 tysięcy. Po dodaniu kosztów noclegów budżet przestał się dopinać: zaczął oscylować w granicach 30 tysięcy złotych za 25-27 dniowa wyprawę. Pamiętać też trzeba, że przeloty i noclegi to nie wszystko: trzeba mieć rezerwę na koszty związane z atrakcjami i wyżywieniem (choć jeść trzeba także w Polsce…) Do tego trzeba posiadać także spory margines finansowego błędu.
Sporą sumę stanowi w tym przypadku ubezpieczenie. Była także dobra wiadomość – tylko Papua-Nowa Gwinea wymaga wyrobienia wizy (koszt to 50 dolarów plus 300 dolarów jeżeli chcecie filmować; jeżeli nie zapłacicie za filmowanie – a filmować będziecie – grozi Wam więzienie). Pozostałe wyspy z naszej listy oferują dla krajów UE program bezwizowy, natomiast Samoa Amerykańskie wymaga spełnienia warunków obowiązujących przy wjeździe do USA.
Duży problem w planowaniu takiej wyprawy stanowią potencjalne kłopoty związane z załamaniem się ciągu przelotów. Wprawdzie kolejne etapy dzieli od siebie kilka dni, ale pomiędzy wyspami Pacyfiku samoloty nie latają z częstotliwościami znanymi nam z Europy; nie ma dużych szans na trasy alternatywne gdybyśmy gdzieś utknęli. Zepsuty samolot, odwołany lot, burza, duże opóźnienie – wszystko to może spowodować, że nie zdążymy na któryś z kolejnych etapów. A wtedy sypie się cały misterny plan kolejnych żabich skoków. W takim przypadku problem cen biletów momentalnie rośnie do rangi ekstremalnej – nie dość, że zakupione loty się marnują, to jeszcze trzeba kupić kolejne – najdroższe, bo kupowane w ostatniej chwili. Żaden budżet nie wytrzyma takiego ryzyka.
Kolejny aspekt takiej podróży życia to… jej sens. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej zastanawiałem się nie tylko nad tym, czy ten plan ma ręce i nogi – i czy uda się go wykonać – ale też nad tym, czy wart jest poniesionych wydatków. O ile jeszcze można pogodzić się z krótkim, zaledwie 6-dniowym pobytem na Fidżi, to jak uzasadnić przed samym sobą 2-dniową wyprawę na Wyspy Salomona? Dolot w czwartek o 16:30, w piątek rano maraton, niezbędny odpoczynek i… w sobotnie południe lot powrotny. Czy ma to jakikolwiek sens? Czy przypadkiem wyobraźnia i marzenia nie płatają figla udając, że to super sprawa – gdy tymczasem jest to robienie sobie podróżniczej krzywdy?
Zawsze śmiałem się z serwowanych przez biura podróży tygodniowych wycieczek po Europie. W dziesięć dni nie da się przecież nawet zwiedzić Francji, a co dopiero całego kontynentu. Jaki jest więc sens latać jak wariat od wyspy do wyspy po to tylko, by przebiec tam w trybie superekspresu sześć maratonów?
Kilka kolejnych dni zajęło nam zastanawianie się nad tym. W końcu zrozumieliśmy, że to nie ma sensu. Zrozumieliśmy, że to jest w pewien sposób głupie. Jako przygoda i wyzwanie – jest to super pomysł – ale jako sens, to… to zwykły nonsens. Nasz plan wykazał, że można – że się da – ale na pytanie „po co?” nie udało mi się znaleźć rozsądnej odpowiedzi. Poddaliśmy się i nie polecimy.
Mam nadzieję, że ten krótki artykuł choć trochę pokazał Wam jak wygląda proste planowanie wypraw – choćby od strony logistyki lotniczych podróży. A Pacyfik? Pacyfik poczeka.