Stare przysłowie mówi: „Jeżeli byłeś na Zanzibarze, to nie byłeś w Tanzanii. A jeżeli byłeś w Tanzanii, to nie byłeś na Zanzibarze”. I jest to prawda, gdyż Zjednoczona Republika Tanzanii to kraj złożony z terenów dwóch różnych kolonii: Niemieckiej Afryki Wschodniej – czyli Tanganiki – oraz z portugalsko-omańsko-brytyjskiej wyspy Unguja – czyli z dzisiejszego Zanzibaru.

Obie części kraju dzieli absolutnie wszystko: Tanganika leży na kontynencie afrykańskim, gdy tymczasem Zanzibar jest wyspą na Oceanie Indyjskim. Tanganika jest od 150 lat chrześcijańska, a Zanzibar od X w. muzułmański. Zanzibar, począwszy od XVI w. był kolonią portugalską, sułtanatem Omanu (a nawet przez pewien czas stolicą tego kraju), by ostatecznie od 1890 r. znaleźć się pod protektoratem brytyjskim. Tymczasem ogromne obszary Tanganiki jeszcze w połowie XIX w. były całkowicie dzikie i niezbadane.

Jak więc to możliwe, że Tanganika i Zanzibar stały się ostatecznie jednym krajem, Tanzanią? To proces bardzo skomplikowany i wciąż trwający – jednak nie o tym będzie dzisiejszy artykuł. Ważne, żebyście zapamiętali, że tak jak kiedyś Rzeczypospolita Obojga Narodów składała się z Litwy i Korony, tak teraz Tanzania to dwa składowe elementy: Tanganika i Zanzibar. Dwa autonomiczne kraje, które w 1964 r. zespoliły się w jeden twór państwowy.

W poprzednich odcinkach mojej podróży po Tanzanii pokazywałem wam kontynentalną część tego kraju, czyli właśnie Tanganikę. Jej interior, jej parki narodowe, jej góry. Uciekaliśmy przed krokodylami, goniliśmy słonie, wspinaliśmy się na Mount Meru i nocowaliśmy wraz z wyjącymi hienami pośrodku Parku Narodowego Serengeti. Odwiedziliśmy także Krater Ngorongoro – jedno z najbardziej niezwykłych miejsc na Ziemi. Na koniec naszej wyprawy postanowiliśmy jednak spędzić także kilka dni na owianym legendami celebryckim Zanzibarze!

Początkowy plan zakładał, że uda nam się spędzić tutaj trzy dni i dwie noce. Zamierzaliśmy na lotnisku wynająć samochód i objechać wyspę dookoła. Niestety ówczesna covidowa rzeczywistość – a więc częste bieganie za koniecznością zrobienia testów – oraz prozaiczne spóźnienia samolotów spowodowały, że plan ten musiał ulec redukcji.

Na lotnisko w Zanzibarze dolecieliśmy dopiero w poniedziałek późnym wieczorem, a odlot mieliśmy w środę wczesnym rankiem; więc wynajem auta nie miał już większego sensu. Z planu objazdu mającej ok. 300 km linii brzegowej wyspy, pozostało niewiele. Dane nam przez los 30 godzin postanowiliśmy spędzić możliwie intensywnie – w jej stolicy.

Stone Town, czyli „Kamienne Miasto”, to stara dzielnica Zanzibaru – miasta, które jest centrum niemal wszystkiego, co związane z wyspą. Napisałem „niemal wszystkiego”, gdyż wielkie i popularne ośrodki turystyczne położone są poza miastem, wzdłuż linii brzegowej z oceanem. Tam właśnie – w poszukiwaniu cudów hotelowych, błękitnych basenów oraz pięciu posiłków dziennie serwowanych w jadalniach – udają się wszelkiej maści celebryci. Ich tropem podążają zaś Zenki z Grażynkami; żądni zrobienia fotek pod palmami, wrzucania ich na Insta, oraz leżenia na plastikowych leżaczkach z widokiem na inne leżaczki. Jak wygląda taki „egzotyczny” dzień europejskiego turysty? Śniadanie, basen, zupa, zjeżdżalnia. Obiad, basen, spacer po piwo. Plażing, deser z galaretki, basen, leżak i patrzenie przed siebie na szumiącą wodę. „Chwilo trwaj!” – chciałoby się zakrzyknąć. I tylko prośba do recepcji: czy słońce nie mogłoby wstawać trochę później, bo ciężko zebrać się o 6.20 rano na jego kolorowy wschód?

No ale zjechałem z tematu. Miało być nie o cudach turystyki, tylko o Stone Town. O Kamiennym Mieście.

Gdzie leży, ilu ma mieszkańców oraz jak powstało – o tym wszystkim przeczytacie sobie na Wikipedii. Albo też na stronach setek turystów kopiujących informacje znalezione w internecie. Fotki z plażą, z krzywą palmą, albo z krabem starającym się uciec do tutejszego Bałtyku – to Zanzibarska wakacyjna codzienność. Do tego jakaś łódka w tle i opis „Jestem na Zanzibarze!” Bosko. A na obiad podano schab i jajecznicę.

Czasem jednak można trafić na opisy bardziej ambitne. Zwykle pisane przez celebrytów, którzy z samej definicji wiedzą najlepiej. No i kreują. W ich przypadku opis Zanzibaru i Stone Town nie będzie już prostym zdaniem wypowiedzianym przez Zenka i Grażynkę na jednym wydechu. To już nie będzie podpis pod zdjęciem „O ja cię, ale brudno” czy „Dzieciaki na lodach”.

Bycie celebrytą zobowiązuje. Zobaczymy więc klapki od Armaniego nabyte w Turcji z podpisem „Ratujmy te piękne zabytki”, bikini w środku muzułmańskiego miasta z wylewającymi się atrybutami kobiecości i podpis „Jak te arabki wytrzymują w tych ubraniach?” albo sakramentalne „Świat jest cudowny, wy jesteście cudowni, zwiedzajcie cuda cudowni moi” A w tle obowiązkowe afrykańskie dzieciaki bez butów, uśmiechnięte, bo być może zaraz dostaną cukierek – taki odruch Pawłowa. Uwielbiam celebryckie opisy Zanzibaru ustanawiające nową definicję miałkości i nijakości.

[PS. aktualizacja z 2023 roku – jak się zakończyły szampańskie wyprawy celebrytów na Zanzibar wiemy po „bankructwie” i ucieczce słynnego biznesmena, niejakiego Wojtka z Zanzibaru]

No ale dość już panie autorze narzekania. Nie można budować swojego artykułu na sławie innych. Pan po prostu zazdrości – urody i mądrości! Miało być o Stone Town, więc przejdźmy do rzeczy.

W dobie piszczenia z radości na każdy widok, w epoce płytkich ochów i achów nad wszystkim, co zobaczymy podczas podróży, pozwolę sobie dziś na małe pójście pod prąd. Takie nie za duże, bo ludzkość najnormalniej na świecie nie jest gotowa na szczere recenzje. Niedawno odkryto, że szczerość osądza, zasmuca, albo robi komuś przykrość – i dlatego obecnie o atrakcjach turystycznych mówi się jak o zmarłym: albo dobrze, albo wcale. Ja jednak spróbuję po swojemu.

Jakie jest prawdziwe Stone Town? Brudne, zrujnowane, biedne, ciasne, stare i muzułmańskie. Przyznać jednak muszę, że te elementy tak się wymieszały, że powstało rzeczywiście coś ładnego. Ładnego na tyle, na ile ładna może być mieszanka wspomnianego brudu, starości, biedy i ruiny. Gdy pada deszcz ta uroda spływa środkiem chodników.

Centralna część Stone Town klimat ma – przyznać muszę – uroczy. Nie jest to jednak nic wyjątkowego: takie wąskie uliczki spotkać możecie w wielu innych miasteczkach świata. W Chorwacji, na Sycylii, we Włoszech, w Maroku czy w zwykłym Nepalu. Podobny klimat miała kiedyś nawet warszawska dzielnica Praga – zanim nie posprzątano ulic i nie pobudowano galerii handlowych wraz z mieszkalnymi loftami dla bogatych.

Na czym więc polega unikalność Stone Town? Na niczym. Jest to – podobnie jak w przypadku obrazów tutejszych artystów – zwykły zlepek różnych przypadkowych elementów, który akurat teraz, dla akurat europejskiego turysty, akurat ładnie wygląda. Nikt tego piękna nie planował, nie odciśnięto tu palca architektonicznego geniuszu. Ot tak, po prostu: kilkanaście różnych rzeczy wysypało się i wyszło ładnie. Przypadek.

Wędrując po Afryce (ba, po dowolnym kontynencie!) często trafiamy w różne miejsca i mówimy: ale brzydko, ale byle jak, ale nijak. Jak to możliwe? To proste: tam też się wysypało, tyle że inaczej i… wyszło nieładnie. A tu, w Stone Town, wysypało się ładnie. Raz na tysiąc.

Wędrując wąskimi uliczkami starego miasta czujemy, że znaleźliśmy się w miejscu idealnie łączącym egzotykę z turystyką. Owoce na straganach są egzotyczne, ale zapłacić za nie możemy dolarami. Lokalsi są śmiesznie ubrani, ale mają tą samą liczbę rąk i nóg co my. Na ulicy zjemy różne dziwne rzeczy, ale bez problemu znajdziemy także pizzę czy frytki z surówką. To miejsce wygląda dokładnie tak, jak Zenek i Grażynka wyobrażają sobie dzicz. Taka nie za dzika dzicz, taka przystrzyżona. Idealna dla turystów.

Ta ułuda zachodniej cywilizacji znika dopiero wtedy, gdy wyjdziemy poza turystyczne epicentrum starego miasta. Każde oddalenie się o sto metrów dalej od dzielnicy cofa nas w czasie o kolejne sto lat. Zbliżając się do portu możemy zostać już zaatakowani złym spojrzeniem przechodniów, a wchodząc w wąskie uliczki – które dopiero co były urocze i tak och-ach klimatyczne – zaliczyć pieczątkę z plaskacza. Zdanie „wynoś się stąd”, które słyszymy w bramie rozpadającej się kamienicy, to ostrzeżenie wylegującego się w sawannie lwa. Ten lew zaledwie 500 metrów wcześniej – w turystycznym centrum miasta – proponował nam przejażdżkę łodzią za 10 dolarów. Ale teraz, gdy weszliśmy na jego teren, wypłaci z otwartej. Gratis.

Zbłądzeni Zenek i Grażynka bardzo szybko uczą się tutaj, że fotografowanie „małych bosych dzieci” na zapleczu miasta to zupełnie inna dyscyplina sportowa, niż robienie tego samego pod sklepem z upominkami. Tam, na schodkach, te dzieciaki są w pracy i zapraszają do kupna magnesów bądź koszulki z kolorowym napisem „Hakuna-Matata”. Tutaj, na dzielni, ich starsi bracia błyskawicznie przerobią Zenka i Grażynkę na Granka i Zeżynkę.
I pozwolę sobie na małą złośliwość. Niestety słynnym celebrytom taka prawdziwa przygoda nigdy się nie przytrafi. Jeżeli oglądacie czasem (przez przypadek oczywiście) programy celebryckie, to wiecie, że największą ich przygodą może być desant z łódki na oddaloną o 10 m plażę. Albo spacer w trampkach znanej marki. Pamiętam, jak w jednym z odcinków pewnej serii podróżniczej Radosław Majdan jechał w Wietnamie skuterem: kiedy zaparkował nie zaciągając hamulca, to cała Polska skamieniała ze zgrozy. Innego razu Magda Gessler w spódnicy i szpilkach przeprawiała się z synem przez 5 metrowej szerokości rów melioracyjny – wzdłuż drogi na Hawajach. W telewizji przedstawiono to niczym pierwszy krok człowieka na Księżycu. Dobrze, że chociaż wody w rowie nie było.
 

No ale do rzeczy, bo mam wrażenie, że znowu czytacie nie o tym, o czym chciałem napisać. Skoncentrujcie się w końcu, bo nie doczekamy końca tej recenzji. Skupcie się!

Kamienne Miasto w rzeczywistości nie jest z kamienia. To znaczy jest, ale nie z kamienia, który jest z kamienia. Mówiłem, żebyście się skupili… Kamień z kamiennego miasta jest w rzeczy samej koralowcem. I to jest dość – muszę przyznać – wyjątkowe. Budulec prosty i ogólnodostępny w okolicy. Jak piasek na waszym podwórku, ale jednak nie rozsypujący się na boki: więc da się z niego budować coś większego, niż tylko babkę. Bierzecie blok takiego korala, ciosacie, szlifujecie, przycinacie na rozmiar i macie cegłę. A jednocześnie piękny wzorek martwych żyjątek na ścianie.

Niestety o koralowcach podczas spacerów za bardzo nie pamiętałem, w efekcie czego zdjęć koralowych zwierzątek na murach nie mam. Za to innych zdjęć zrobiłem całkiem sporo, choć sam się przyznam: większość z nich to tzw. biodrówki. Biodrówki, czyli fotograficzne strzały z biodra.

Kto nie wie, temu przypomnę – Afryka nie lubi zdjęć. Muzułmanie nie lubią zdjęć. A muzułmanie w Afryce to już zupełna pierwsza liga nielubienia. I choć zwykle jeden dolar pomaga zmienić poglądy na ten temat, to aż tak dobrym fotografem nie jestem, żeby mi się taka 1-dolarowa inwestycja mogła zwrócić. By zaś być sprawiedliwym, oddaję wielki pokłon tym wszystkim, których w moich podróżach po świecie spotkałem, a którzy nie zgodzili się na zrobienie zdjęcia nawet w zamian za wynagrodzenie autorskie. Bo zasady antyfotograficzne albo się ma, albo nie. Na Zanzibarze jest głównie tak, że lokalsi nie pozwalają robić sobie zdjęć, bo to jest niezgodne z ich poglądami… chyba, że dacie im dolara – wtedy staje to się zgodne z poglądami. Czary.

Ciekawym elementem Stone Town są tutejsi artyści-malarze i ich niezapomniane, nieziemskie, nieznające kolorystycznego umiaru obrazy. Zastrzegam, że wypowiadam się na ten temat, choć na malarstwie nie znam się wcale. Co – jak myślę – stanowi wystarczające upoważnienie do wypowiadania się na dowolny temat…
Obrazy są dosłownie wszędzie. Ich gęstość na metr kwadratowy jest chyba większa niż w magazynach Muzeum Dzieł Sztuki w Warszawie. Strach się potknąć w wąskich uliczkach, bo przewracając się i szukając oparcia człowiek na pewno spadnie na jakiś obraz. A jak wiadomo, obraz macany należy do macanta. Ponieważ zaś obrazy nie mają przyczepionych żadnych cen, to na 100 proc. wpadniecie na najdroższy, najbardziej unikalny obraz sprzed 200 lat. I będziecie musieli go kupić bez promocji.
 
Owe dzieła sztuki są wszelakiej wielkości i wszelakiego koloru. W dzień potrafią przysłaniać słońce. Największe płótna podczas transportu wymagają demontażu linii energetycznych, a te najmniejsze sprzedawane są na kilogramy. I wiecie co: obrazy serio mi się podobały! Wszystkie są niemal takie same, będąc permutacją czterech wiodących tematów: zwierzęta Afryki, zachody słońca, skaczący lub stojący Masajowie, oraz ogólna abstrakcja na temat wiatru w żagle.

Stone Town to dzielnica artystów, ale w mojej głowie narodziło się pytanie: kiedy jest się artystą? Odniosłem wrażenie, że tutejsze obrazy zupełnie się nie sprzedają. Na szczęście artystą jest się nie wtedy, kiedy twoje obrazy ktoś kupuje, lecz wtedy, kiedy ktoś na nie patrzy. Dlatego też wszyscy tutaj są artystami, bo obrazy porozwieszano tak gęsto i tak specyficznie, że nie patrzeć się na nie – po prostu się nie da. Gdzie nie spojrzysz – tam obraz.

Dla wszystkich, którzy chcieliby odwiedzić Kamienne Miasto mam też kilka małych rad. Wbrew złemu wrażeniu, które mogliście odnieść czytając mój tekst, Stone Town to bardzo przyjazne dla turystów i podróżników miejsce. Jeżeli wylądowaliście na Zanzibarze i tkwicie na leżakach rozstawionych na plaży gdzieś w zamkniętym resorcie, to nie wykupujcie w celu odwiedzenia Stone Town drogiej wycieczki fakultatywnej. Zorganizujcie sobie transport do tego miejsca na własną rękę – każdy krajowiec zawiezie was tam chętnie za jedyne kilkadziesiąt dolarów i nawet poczeka kilka godzin by was odwieźć z powrotem – a po Stone Town pospacerujcie sami.

Nie jest wam do tego potrzebny żaden przewodnik ani oprowadzacz z biura podróży. Ogarniecie te kilkanaście uliczek bez trudu. Gdy ktoś będzie zbyt namolny w próbach sprzedania wam czegokolwiek – po prostu uśmiechnijcie się szeroko, podziękujcie i odejdźcie. I nie wstydźcie się, że nie macie zęba – tutaj jest to mile widziane!

Warto także przenocować w Stone Town. Fajne hotele znajdują się w samym centrum starego miasta, ukryte wewnątrz starych kamienic. W środku będziecie zaskoczeni niespodziewanym komfortem i cenami. Hotele czterogwiazdkowe można bez trudu znaleźć w okolicy 200 zł za dobę za pokój dwuosobowy. W tym śniadanie, widoki z tarasu, a często i basen. Hotele trzygwiazdkowe są jeszcze tańsze. Nie dojedziecie do nich wprawdzie samochodem, ale każdy taksówkarz z przyjemnością w cenie kursu doprowadzi was spacerem pod samo wejście, niosąc jeszcze bagaże. I pokaże, gdzie będzie czekał na drugi dzień o wskazanej godzinie – by was odebrać.

Mówię poważnie: weekend w Kamiennym Mieście jest tak łatwy, jak zimowa ekspedycja do Płocka. Wbrew pozorom to cywilizacja – nawet ceny taksówek z lotniska są urzędowe, co jak na Afrykę jest ewenementem. Zanzibar żyje z turystyki i tylko od was zależy, ile przywieziecie ze sobą do Polski obrazów. Pamiętajcie jednak: należy się targować przy każdym zakupie: minimalne zbicie ceny w sklepach z pamiątkami to 50 procent! Wszystko to i tak chińszczyzna. Chyba, że traficie do oryginalnego miejsca, w którym zobaczycie sprzedawcę przy procesie produkcji. Wtedy warto docenić pracę i ją uszanować.

I na sam koniec: żeby nie było, że nie umiem korzystać z Wikipedii. Stone Town wpisane jest na listę Dziedzictwa UNESCO. Moim zdaniem – zasłużenie. I tak, wiem – w mieście tym urodził się Freddie Mercury.

Oficjalna notatka UNESCO:

Kamienne miasto Zanzibar jest doskonałym przykładem nadmorskich miast handlowych suahili w Afryce Wschodniej. Zachowuje swoją tkankę miejską i krajobraz miejski praktycznie nienaruszony i zawiera wiele wspaniałych budynków, które odzwierciedlają jego szczególną kulturę, która łączyła i ujednolicała odmienne elementy kultur Afryki, regionu arabskiego, Indii i Europy przez ponad tysiąclecie.

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Więcej artykułów z wyprawy do Tanzanii?

Więcej obiektów UNESCO?