Cóż. Pamiętam jak trzy lata temu – w 2019 roku – odszedłem z kwitkiem z modułu elektronicznych zgłoszeń maratonu w Luksemburgu. Gdy próbowałem zapisać się kilka tygodni przed imprezą okazało się, że limit uczestników już dawno został wypełniony. Na nic zdały się prośby kierowane do organizatorów; syte wilki miały gdzieś biegacza z Polski. Ukończyło wtedy maraton 1076 osób; niby niewiele więcej niż w tym roku, ale jednak tym razem można było zapisać się do ostatniej chwili.
Rozgrywany jest także półmaraton. W 2019 roku ukończyło go 4446 osób, a w 2022 – 3081. Jak widać na dystansie o połowę krótszym różnica we frekwencji jest tym razem widoczna z daleka.
Co jednak najważniejsze w tej opowieści, to fakt, że nie frekwencja jest najważniejszym elementem maratonu w Luksemburgu. To nie ilość uczestników jest przysłowiowym oczkiem w głowie organizatorów. Jest nim niepowtarzalny, imponujący, absolutnie przytłaczający klimat tworzony przez rozszalałych i owacyjnie usposobionych kibiców.
W Polsce wciąż wiele dużych imprez biegowych recepty na sukces frekwencyjny poszukuje w szybkiej i łatwej trasie. Całymi tygodniami organizatorzy naszych wielkich maratonów głowią się nad zagadką: jak jeszcze bardziej wyprostować i wypłaszczyć trasę biegu, by biegacze byli zadowoleni z uzyskanego rezultatu. Pokutuje u nas przekonanie, że maraton musi być możliwie łatwy i szybki; wiadomo – biegacz z nową życiówką, to biegacz zadowolony. Tylko czy ten pogląd ma wystarczające uzasadnienie?
Maraton w Luksemburgu pokazuje, że absolutnie nie. Na jego trasie było chyba ze dwieście zakrętów, mnóstwo podbiegów, zbiegów, była kostka oraz rampy dla niepełnosprawnych. Tunele i mosty. Biegliśmy niedoświetlonymi ścieżkami, po kocich łbach, jakimiś dziwnymi uliczkami wśród wieczornego tłumu rozkrzyczanej i tańczącej młodzieży. Trasę poprowadzono w absolutnie turystycznym, tętniącym życiem epicentrum miasta.
Organizatorzy w Luksemburgu postawili na turystykę. Gdy mieli do wyboru puścić fragment trasy jakąś wymagającą ścieżką lub krętą ulicą – ale za to w ciekawym miejscu miasta – nie zawahali się tego zrobić. Priorytet miały imponujące miejsca, a nie szybkość i płaskość trasy. Uzyskali więc wspaniały efekt co możecie obejrzeć na filmie. Wystarczy powiedzieć, że zwycięzca miał czas 02:15:46, a drugi zawodnik na mecie zadowolił się już rezultatem… 02:31:43. To pokazuje, że osiągane wyniki nie spędzają tutejszym organizatorom snu z powiek.
Warto zauważyć, że miasto Luksemburg nie należy do jakichś szczególnie imponujących turystycznie mega-aglomeracji. To nie skala Berlina, Paryża, Rzymu czy Bostonu. Kto z Was pragnie spędzić z rodziną weekend w Luksemburgu? Słyszeliście kiedyś o biurze podróży sprzedającym wakacje w tym mieście? Nie! A jednak maraton urywa cztery litery. Urywa, bo organizatorzy postawili sobie za cel urywanie tych liter biegaczom. Tutaj nie ma dyskusji nad tym, czy można zablokować stare miasto albo przebiec przez środek Pałacu Kultury. Mamy Pałac Kultury, więc nie zawahamy się go użyć!
Mógłbym tak pleść zdania i wyrazy, zachłystywać się tą imprezą – ale po co, skoro wszystko możecie zobaczyć na filmie. Ogromną robotę robią kibice – mieszkańcy miasta; bez nich maraton sam w sobie szybko by skarlał. My mieszkańców naszych miast mamy takich, jakich mamy: psioczących, marudzących i oburzonych na samą myśl, że nie można sobie sobotnim wieczorem pojeździć samochodem po mieście. Kto by tam chciał wyjść przed dom kibicować, skoro można… posiedzieć w domu albo pojechać do galerii handlowej.
Niech sobie biegacze po lasach biegają. A nie w miastach. Miasta są dla mieszczan!
Maraton w Luksemburgu był moim gdzieś tak około 120 maratonem w życiu (muszę to w końcu podliczyć porządnie) i 55 krajem, w którym pobiegłem maraton. Pod względem klimatu zajął absolutne podium. Wystartowało 44 zawodników z Polski – całkiem dużo. Ich zebrane wyniki znajdziecie TUTAJ
Więcej relacji z maratonów z całego świata znajdziecie na moim blogu, w dziale „Maratony Świata”.
I tyle.