W zamierzchłej przeszłości Lasy Hyrkańskie ciągnęły się tysiącami kilometrów wzdłuż dawno zaginionych mórz śródlądowych Azji. Gdy następujące po sobie epoki lodowcowe wzrastały w siłę tutejsza puszcza ustępowała i przesuwała się na południe, kiedy jednak zima po setkach tysięcy lat odpuszczała, drzewa zawsze wracały do swojego pierwotnego siedliska. Działo się tak przez miliony lat – szacuje się, że Hyrkańskie Lasy powstały 20-25 milionów lat temu – jest to więc jeden z najstarszych kompleksów leśnych naszej planety. Obecnie region ten zajmuje tereny północnego Iranu oraz południowo-wschodniego Azerbejdżanu; ciągnie się wzdłuż całego południowego wybrzeża Morza Kaspijskiego.
Swoją nazwę lasy zawdzięczają znanej już starożytnym Grekom mitycznej krainie Hyrkanii. Była to jedna z prowincji – tzw. satrapia – Imperium Medów, które władało rozległymi terenami Mezopotamii już w VII wieku przed naszą erą. Wraz z burzliwymi losami świata starożytnego Hyrkania często zmieniała swych władców; byli nimi zarówno Persowie, jak i Partowie. Hyrkańscy wojownicy brali nawet udział w Perskiej inwazji na Grecję w 480 roku p.n.e, kiedy to służyli w armii władcy Kserksesa Wielkiego (patrz film pt. „300”). Sto pięćdziesiąt lat później Hyrkanię wraz z jej lasami zajął podczas triumfalnego pochodu przez Azję sam Aleksander Wielki.
Na skraju Hyrkańskiego Lasu stanęliśmy w kwietniu 2024 roku podczas naszej wędrówki po Azerbejdżanie. Pozostałości mitycznej krainy zostały obecnie zgrupowane w siedemnaście niewielkich regionów przyrodniczych objętych ochroną i znajdujących się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Piętnaście kompleksów leśnych znajduje się na terytorium Iranu, a dwa – właśnie w Azerbejdżanie.
Wspomniane powyżej azerskie regiony to nadgraniczna Dolina İstisuchay (część południowa Hyrkańskiego Parku Narodowego) oraz położony dwadzieścia kilometrów na północ od niej kompleks leśny Dangyaband (stanowiący północną część HPN) – z wioską o tej samej nazwie. Jest to świat całkowicie nieznany międzynarodowej turystyce, wręcz pierwotny – z górskimi drogami pełnymi błota i skromnymi osadami rozsianymi wzdłuż nich. Asfaltowe drogi są tu tylko ciekawostką, dominuje rodzinne rolnictwo połączone z wolnym chowem zwierząt pasących się wprost na łąkach i leśnych nieużytkach. Tutejsi ludzie żyją w symbiozie z przyrodą, nie starając się jej zdominować – otaczający las traktują jak swojego żywiciela i przyjaciela.
Pierwszego dnia trekkingu postanowiliśmy wedrzeć się do Hyrkańskiego Lasu prosto z marszu. Dwukrotnie dojechaliśmy do końca drogi i próbowaliśmy pieszo zagłębić się w knieję; za każdym razem odbiliśmy się od gęstwin pełnych pnączy, od górskich strumieni i przecinających nam drogę głębokich dolinek. Dopiero za trzecim razem jedna ze ścieżek wprowadziła nas do wnętrza lasu, lawirując zuchwale pomiędzy liczącymi sobie po 200-300 lat drzewami. Nasz marsz był powolny, gdyż region jest górzysty – przypomina nieco nasze Bieszczady. Szlak pozbawiony był jakichkolwiek oznaczeń; nawet w Internecie nie znaleźliśmy żadnych ścieżek nawigacyjnych z tego miejsca. Gdy zaczął zapadać zmrok musieliśmy przerwać wędrówkę; do zagubionej w środku lasu tajemniczej wioski Dangyaband – będącej naszym celem – wciąż było wiele kilometrów, a nie mogliśmy nocować w lesie bez ekwipunku.
Drugiego dnia wyruszyliśmy przygotowani już dużo lepiej; a przynajmniej tak nam się wydawało. Wypożyczoną na lotnisku w Baku terenówką z napędem 4×4 dojechaliśmy do wioski Sim, i tam spróbowaliśmy zdobyć jakiekolwiek informacje na temat szlaku prowadzącego w głąb lasów. Zaparkowaliśmy na niewielkim klepisku pełniącym rolę wiejskiego placu i poszliśmy do jedynego w okolicy sklepiku; niestety okazał się on zamknięty. W pobliżu kilku mężczyzn grało w karty; skorzystaliśmy więc z okazji i zapytaliśmy o dalszą drogę – z niespodziewanym sukcesem. Nie dość, że wskazano nam kierunek marszu, to jeszcze jeden z mężczyzn okazał się właścicielem sklepu – gdy zrozumiał, że ruszamy w las, postanowił otworzyć zardzewiałą nieco kłódkę i zaopatrzyć nas w zapas napojów i przekąsek.
Mężczyźni obejrzeli nasz samochód i zgodnie orzekli, że możemy nim podjechać jeszcze kilka kilometrów skracając sobie w ten sposób drogę do celu. Sama wioska zajmowała dość obszerny teren, ale prowadzące z niej w różnych kierunkach drogi były nieutwardzone i pełne wystających wprost z ziemi głazów. Niektóre z nich miały po kilka metrów wysokości, więc przejazd autem stanowił ciągłe lawirowanie pomiędzy przeszkodami.
Z dystansu czasu mogę stwierdzić, że szybszym i wygodniejszym rozwiązaniem byłby chyba jednak zwykły marsz: nasz samochód wspinał się mozolnie na kolejne podjazdy, koła buksowały w miejscu, przeciskaliśmy się pomiędzy zwaliskami porośniętych mchami skał wielkości domu. W końcu najpierw zawiesiliśmy auto na jednym z głazów, a gdy zepchnęliśmy je przy pomocy napotkanych nastolatków… urwał się tłumik. W podwoziu coś szarpnęło, coś gruchnęło – i wiedzieliśmy już, że dalsza wędrówka będzie możliwa wyłącznie pieszo. Pozostawiliśmy samochód pod opieką przekupionych słodyczami nastolatków i wrzuciwszy na plecy lekkie bagaże zaczęliśmy maszerować.
Jak już pisałem tutejsi ludzie koegzystują z lasem i przyrodą na poziomie, o którym my w Europie w dużej części już zapomnieliśmy. Domy i zagrody wkomponowane są idealnie w polany i w zakola licznych strumieni. Życie toczy się pomiędzy wielkimi głazami, nikomu nie przychodzi do głowy myśl, by je usunąć lub wysadzać w powietrze. Okoliczne rzeczki pokonuje się naturalnymi brodami, a domostwa wznosi z tego, co dostępne jest na miejscu. Drewniane ogrodzenia, mostki, ścieżki – wszystko wygląda niczym wyjęte ze skansenu. Łąki są zielone i pachnące, woda krystalicznie czysta, a ludzie życzliwi i uśmiechnięci; choć na każdym kroku niezmiennie zaskoczeni naszą obecnością.
W lasach żyją niedźwiedzie, lamparty irańskie, wilki, ryś azjatycki i kot błotny. Jeszcze niedawno Hyrkańską puszczę zamieszkiwał Tygrys Kaspijski – gatunek wymarły zaledwie kilkadziesiąt lat temu. Choć nie widziano go już od dawna, to wciąż wśród miejscowych istnieje przekonanie (niepoparte jednak żadnymi dowodami), że gdzieś tam w głębi gęstwiny żyją ostatnie jego osobniki. Nie powinno więc Was dziwić, że w skupieniu wpatrywaliśmy się w co bardziej ciemne zaułki mijanego lasu… spotkaliśmy jednak tylko pasące się na wolności sympatyczne krowy.
Po niecałej godzinie marszu zostawiliśmy za naszymi plecami ostatnie ostoje cywilizacji. Błotnista droga zamieniła się najpierw w błotnistą ścieżkę, a potem w samo błoto. Na strumieniach skończyły się oznakowane brody, coraz więcej czasu zajmowało nam więc szukanie przejść umożliwiających pokonanie wodnych przeszkód suchą nogą. Uparcie szliśmy jednak dalej.
Jednym z fenomenów tutejszego lasu są Drzewa Żelazne. To gatunek wyjątkowo twardych roślin, które mogą osiągać wiek nawet pięciuset lat. Minęliśmy ich co najmniej kilkadziesiąt; choć to tylko moja teoria – zabrakło mi wiedzy umożliwiającej ich jednoznaczną identyfikację. Myślę, że były to te przysadziste drzewa o niezwykle grubych i poskręcanych konarach, które potrafiły nagle wyrosnąć pośrodku ścieżki. O tym, że są „żelazne” świadczyć mógłby choćby fakt, że wszystkie ścieżki i dróżki konsekwentnie je okrążały – jakby ich usunięcie było zbyt czasochłonne.
Początkowo – póki jeszcze szliśmy przez wioskę – to nie było jak się zgubić. Na wszystkich rozstajach stały świecące nowością turystyczne drogowskazy wskazujące różne kierunki marszu. Było ich tak dużo, i wskazywały tak wiele różnych kierunków, że momentami stanowiły wręcz przeszkodę w nawigacji. Przykładowo jeden znak potrafił wskazywać pięć odmiennych celów marszu wraz z minutową informacją o odległości – a pięćdziesiąt metrów dalej kolejny znak wskazywał inne cele, lub nowe harmonogramy zmienione o zaledwie dwie minuty. Gdy jednak wyszliśmy z wioski, to znikły także owe drogowskazy; dokładnie wtedy, kiedy stały się potrzebne.
Błądziliśmy to idąc pod górę, to przedzierając się przez krzaki, to wielokrotnie zawracając. Nie raz i nie dwa okazywało się, że dobrze wyglądający kierunek nagle kończy się rwącym strumieniem lub pionową skałą; albo rozdzielał się na trzy inne ścieżki, z których każda wiodła donikąd. Jednak nie narzekamy, bo wszystkie miejsca do których doszliśmy były piękne.
W pewnym momencie – gdzieś po trzech godzinach takiej wędrówki po omacku – przez gęste drzewa dostrzegliśmy wysoką, kilkudziesięciometrową skałę. Wzdłuż niej płynęła niewielka rzeczka – mała, ale bystra. Postanowiliśmy iść jej brzegiem i szybko okazało się to dobrą decyzją. Zaledwie kilometr dalej trafiliśmy… na obozowisko.
Na dnie wąskiego wąwozu, tuż nad wodą, rozłożyła się piknikiem kilkuosobowa azerska rodzina. Mieli ze sobą kosz z jedzeniem, termosy pełne gorącej herbaty oraz słodkie przekąski. Za ich plecami huczał zjawiskowy wodospad. Spojrzeli w naszym kierunku, a kiedy podeszliśmy bliżej zaprosili na poczęstunek.
Okazało się, że spotkaliśmy azerskich turystów – mieszkańców odległego o kilkadziesiąt kilometrów miasta – którzy postanowili zorganizować sobie całodniową wyprawę do wodospadu. Tak jak my przyjechali samochodem, po czym zostawiwszy go w wiosce resztę drogi przeszli pieszo. W ten sposób upadł budowany w naszych głowach nieuzasadniony mit, że być może jesteśmy pierwszymi ludźmi na świecie, którzy dotarli w to miejsce…
Rozmawialiśmy dłuższą chwilę i wymieniliśmy się kontaktami. Picie kolejnych kubeczków herbaty przeplataliśmy wspólnymi zdjęciami oraz szczegółowym wyjaśnianiem co robimy w Azerbejdżanie, a tym bardziej co przywiodło nas do środka hyrkańskiego lasu. Nowi znajomi namawiali nas, byśmy wrócili wraz z nimi i zjedli wspólną kolację – ale niestety nie mieliśmy już na to czasu; mieliśmy plany na kolejne dni, których nie byliśmy w stanie odwołać.
Spod wodospadu nie mogliśmy iść dalej, bo choć ściany wąwozu być może dałoby się jeszcze jakoś pokonać, to zaledwie trzy kilometry dalej znajdowała się granica z Iranem. Bardzo lubię ten kraj, jednak przypadkowe naruszenie jego granicy podczas trekkingu – o co w gęstym lesie nietrudno – byłoby raczej złym pomysłem.
Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. Czekał na nas częściowo zepsuty samochód oraz osiem godzin jazdy do Baku. W leżących na terenie Azerbejdżanu dwóch częściach Lasów Hyrkańskich spędziliśmy zdecydowanie za mało czasu. To co zobaczyliśmy zaostrzyło mi niesamowicie apetyt na piętnaście pozostałych części leżących dalej na południe – w Iranie. Na nie też kiedyś przyjdzie pora…
Lasy Hyrkańskie tworzą unikalny masyw leśny, który rozciąga się wzdłuż Morza Kaspijskiego w Azerbejdżanie i Iranie. Historia tych lasów liściastych sięga 25 do 50 milionów lat, kiedy to pokrywały one większość tego północnego regionu umiarkowanego. Ich różnorodność florystyczna jest niezwykła, udokumentowano ponad 3200 gatunków roślin naczyniowych. Do tej pory odnotowano 180 gatunków ptaków typowych dla lasów liściastych umiarkowanego klimatu i 58 gatunków ssaków. Elementy nieruchomości obejmują pełne ekosystemy, w tym główne drapieżniki, takie jak lampart, wilk i niedźwiedź brunatny, a las ma wysoki stopień rzadkich i endemicznych gatunków drzew. Najstarsze drzewa, które tu można zobaczyć, mają 300-400 lat, a niektóre mogą mieć nawet 500 lat.