Mój drogi podróżniczy pamiętniczku: ach co to był za dzień! Wszyscy narzekają, że podróżowanie jest drogie, że daleko, że ludzie w egzotykach  niemili. A jak mili, to pewnie knują i chcą nam coś sprzedać. Turyści narzekają: że ich hotel to patohotel, że samolot to patosamolot, a rachunek w restauracji – wiadomo na sto procent – patoparagon. Czasem czytając „podróżnicze” opowieści Polaków mam wrażenie, że kwestia unieszczęśliwienia się podczas podróży to tylko kwestia odpowiedniego skupienia się. Narzekanie jest nam niezbędne, byśmy wakacje mogli uznać za udane. A przecież można inaczej…

Dwa tygodnie temu pojechałem do Tunezji. Lotem z Gdańska, Lufthansą. Na pokładzie nie podali jedzenia, bo zabrakło im pracowników obsługi. Ale spoko – dzień wcześniej dostałem maila, że jedzenia nie będzie. Czyli miałem na dzień dobry taki patolot – bez jedzenia (w zastępstwie podano czekoladkę 5×5 centymetrów). Byłem szczęśliwy, że jest czego się doczepić!
 
Do stolicy Tunezji doleciałem 45 minut po północy. Wypożyczalnia samochodów stanęła na wysokości zadania: pomimo późnej pory (wypożyczalnia działa do 24:00) pracownik czekał na mnie z uśmiechem. Od razu mnie tym wkurzył, bo jak to tak? Liczyłem na patoodbiór auta i awanturę, a tu pełne zrozumienie dla spóźnionego turysty. Czułem, że to będą nieudane wczasy.
 
W hotelu w centrum Tunisu też na mnie czekano. Cierpliwie. Mimo, że dojechałem o 2:00 w nocy, to recepcjonista czekał z pokojem, butelką wody, a w łazience był papier toaletowy. Ręcznik w łabędzia. Nawet miejsce parkingowe czekało pod hotelem zarezerwowane starymi oponami. I to wszystko w cenie 30 euro za dobę. Normalnie z fakturą, z oknem w pokoju, z działającą klimatyzacją. Sam sobie zarezerwowałem, bez wsparcia biur podróży, a mimo to wszystko było w porządku.
Kawa w przeliczeniu „na nasze” kosztowała dwa złote. Wyszedłem sobie z tą kawą na dach hotelu, rozejrzeć się w okolicy. W ośrodkach wielogwiazdkowych tego nie znajdziecie: na dachach takich hoteli znajdują się co najwyżej tarasy dla vipów. Tymczasem na mnie w moim ** hotelu czekała pełna natura: wyleniały kot dopraszający się resztek jedzenia, wszechobecny zgiełk ulicy i wiszące pranie. Tak wyglądają prawdziwe wakacje, a nie patośniadania w patopaśnikach! Po co jeść pięć razy dziennie ?!?
 
Pierwszego dnia wybrałem się nad takie jezioro na północy Tunezji, będące ostatnim dużym jeziorem Afryki Północnej – Lac Ichkeul. Kiedyś tych jezior było więcej, ale wyschły. Morze Śródziemne się cofnęło i odcięte od dostaw wody jeziora wyparowywały. Taki los jezior. Ponieważ to ostatnie jezioro nie wyschło, to zrobili je jeziorem imienia UNESCO. Zasłużyło!
 
Sam fakt niewyschnięcia okazał się jednak zbyt mało znaczący, by jezioro zostało sławne. Dlatego też uznano, że w jego wodach żyją ptaszyka, setki tysięcy ptaszysk. I choć mnie ptaszyska jakoś nie kręcą, to jednak oprzeć się pokusie zwiedzenia nie umiałem. Logo UNESCO to dla mnie afrodyzjak. Trzeba podstemplować i zrobić fotki. Z jednej strony jezioro to otoczone jest przez góry. Choć lepiej nazwać je patogórami, gdyż są dość niskie – najwyższy szczyt ma zaledwie 511 metrów w kłębie.
 
Zacisnąłem zęby i pojechałem. Przygody same się nie wydarzą.
Kasa z biletami ustawiona na wjeździe do parku narodowego tego UNESCA była zamknięta. Widniał tylko nieco zatarty napis informujący, że to rzeczywiście park. Taki trochę krzywy ten napis był, a park sprawiał wrażenie opuszczonego. Na ławeczce siedziało trzech jegomości. Pouśmiechali się podejrzanie w moim kierunku – pewnie knuli jak mi coś sprzedać. Przeczytałem niedawno taki artykuł na Onet.pl – turysta narzekał, że krajowcy podczas wczasów w Egipcie na niego patrzyli. Zgroza.
 
Pomimo tego koszmaru postanowiłem jechać dalej i oddalić się awaryjnie od groźnych staruszków. Patrzę, a tu rośnie trawa. Soczysta, ale jakaś taka wyjedzona – jakby moja żona kosiarką kosiła. Łąka duża, szeroka, z pięćset hektarów – trochę za duża na zwykłą kosiarkę. Patrzę więc zaciekawiony, a tu maszerują afrykańskie bawoły. Każdy dwa metry wzrostu; maszerują i koszą pyskami. Całe stadko: tatuś, kilka mamuś i chmara maluchów. Jak wiadomo – afrykańskie bawoły są bardzo agresywne. Powinno im się zabronić takiego spacerowania na wolności: przecież do Tunezji przyjeżdżają rodziny z dziećmi. Od razu przypomniała mi się słynna historia o tym, jak to pewna kobieta żądała usunięcia wilków z Bieszczad, bo chciała pojechać z dzieckiem, ale się boi. Tu tej pani jeszcze nie było, więc bawoły nieprzepędzone wciąż mielą trawę. Jednym słowem: dzicz. Trochę się do nich podkradłem, tak od krzaczka do krzaczka, pstryknąłem zdjęcie i uciekłem. Wiadomo, groza.
Dla Rekinów: kliknij w obrazek, aby poznać zasady współpracy ze mną.
W Internetach przeczytałem, żeby ptaszyska w tym parku najlepiej oglądać rano – czyli wtedy, kiedy są głodne. Znaczy się na czczo, bo ptak głodny oznacza ptaka zajmującego się jedzeniem a nie uciekaniem przed turystami. No ale że trochę zaspałem, to kiedy dojechałem do parku, było już południe. Nigdzie ptaszysk. Jak okiem sięgnąć ani jednego. Co one – pomyślałem – w każde popołudnie do ciepłych krajów odlatują? Ale z drugiej strony Tunezja leży w Afryce, więc daleko nie mają. Widocznie to jakiś patopark! Myślę, że zwierzęta w parkach powinny być dostępne całodobowo. Turysta płaci, turysta wymaga!
 
Pomimo kłód rzucanych pod moje turystyczne nogi postanowiłem się nie poddawać – przygody same się nie wydarzą! Jadę więc dalej i szukam. Jezioro jest takie trochę niedostępne, nie ma jak podjechać do samej linii brzegowej. Ale pamiętałem z mapy, że od strony tych niewysokich gór powinna być boczna droga szutrowa. No to jadę. Pewnie te ptaki tam się pochowały…
 
Nawet kilometra nie przejechałem, a tu szlaban. Turystyczny: z pieczątką i banderolą. Wychodzi jakiś miły starszy Pan i mówi do mnie po francusku: bla bla bla. Ja mu na to, że kasa na wjeździe była zamknięta i nie mam biletu. Że tylko staruszkowie siedzieli trzej i knuli na mnie. A on mi na to dalej swoje bla bla bla. Nic nie rozumiem, bo po francusku to ja mówię tyle, co po węgiersku. Ale patrzę, a za mną też ktoś podjeżdża. Jakiś Tunezyjczyk z przyszłą żoną. No to – myślę sobie – mam plan: oni się zaraz po swojemu dogadają; szlaban podniosą, a ja wjadę za nimi!
Starszy miły Pan najpierw powiedział temu nowemu to samo co mi: bla bla bla. Potem tamten odpowiedział mu, że bla bla blum. A ten swoje – bla bla. Siedzę i widzę, że coś nie tak, że rozmowa im się nie klei. Zaczęli się emocjonować i machać rękoma. Oho – myślę sobie – pewnie wpuszczają na machanie! Postanowiłem, że jak tego młodego wpuści, to też zacznę machać rękami – a wtedy i mnie będzie musiał.
 
Niestety nic z tego. Młody Tunezyjczyk się obraził, zawrócił i pojechał z powrotem. Patrzę na starszego Pana, obrońcę parkowego szlabanu UNESCO, a on znowu do mnie bla bla bla. Nie ma wjazdu i kropka. Zawróciłem więc i pojechałem gonić machającego rękami Tunezyjczyka. Może on ma jakiś plan?
 
Przejechaliśmy przez te góry jakieś trzy, może cztery kilometry. Niestety tu droga się skończyła. Po lewej łąki, po prawej góry. Niewysokie, ale skaliste. I żadnej drogi. Mój Tunezyjczyk znowu się wkurzył, zawrócił samochód, zamachał coś do mnie i odjechał.
 
Myślę sobie: o nie, ja się tak nie poddam. Jezioro jest za górami, tak? Tak. Ptaszyska są za górami, tak? Tak. Park UNESCO jest za górami, tak? Tak. No to ja przejdę przez te góry z buta; na przełaj skoro się inaczej nie da! Założyłem plecak, aparat fotograficzny na szyję, do torby włożyłem duży zapas wody. Patrzę przed siebie: jest ścieżka. O, to idealnie! To idę! Ludzie od tysięcy lat po górach chodzą na drugą stronę na skróty: „Zenek, mąka się kończy, idź do sklepu! Wieśka, ale daleko! No to przez góry idź, na skróty!” – tak się przecież ciągle mówi. Nikt nie narzeka, to i ja narzekać nie będę. Idę.
Idę. Ścieżka dobra, ale krótka – raptem 200 metrów. Ale jak już te dwieście metrów przeszedłem, to przecież nie będę zawracał. Zresztą zaraz pewnie koniec – po drugiej stronie czekają na mnie upragnione ptaszyska UNESCO. Patrzę na tą moją zanikającą ścieżkę, a tu chyba jakieś krowy szły przełajem: placki leżą. No to idę za tymi plackami, ciągle pod górę. Krzaki. Trawa. Patokrzaki i pato trawa. Wszystkie jakieś takie kujące. I ciągle pod górkę, i pod górkę.
 
Źle się idzie, ale co się obrócę, to widzę jaki już duży kawał ten drogi przeszedłem. No to szkoda zmarnować ten wysiłek i zawracać…
 
Więc idę dalej, by nie zmarnować wysiłku. Ścieżka z krowich placków też się skończyła, zamiast niej jest wąski parów. Po kamieniach, po kamieniach, kurde, wszystko kłuje! Dostałem patozadyszky. W pewnym momencie zorientowałem się, że w dół to ja już tą drogą nie dam rady wrócić. Za stromo, za dziko. W dodatku wokół rosną gęste krzaki, więc nie odnajdę ścieżki powrotnej. Ale dodaję sobie animuszu: na pewno na szczycie wzgórza jest jakaś ścieżka, to jak dojdę do szczytu – to potem już wrócę na dół tą ścieżką. Wspinałem się kiedyś na Ślężę i taka ścieżka tam była! Więc tak sobie idę, i idę, i pocieszam się tą wymyśloną ścieżką czekającą na mnie na górze.
Po dwóch godzinach wszedłem na ten szczyt. Po drugiej stronie rzeczywiście widać jezioro, ale ścieżki powrotnej nie ma; same przepaście dookoła – czyli typowy patoszczyt. Trochę mnie ten widok zmroził; zejść z drugiej strony się nie da, i trzeba zawracać. Tylko… że śladu po mojej wspinaczce już nie ma. Nie wiem którędy wrócić. Patrzę – z daleka widać, że ciągnie się taki grzbiet, i tak jakby w dół. No to nim pójdę. Pamiętam tylko, że od strony drogi były takie przepastne kamieniołomy. Trzeba ostrożnie.
 
Skończyła mi się woda, a słońce afrykańskie – bite 35 stopni w cieniu. Do tego urwała mi się sznurówka w bucie. Patrzę na zegarek: przez godzinę zszedłem zaledwie 80 metrów w dół, a czeka mnie jeszcze 430 metrów. Kilka razy zawracałem, bo dookoła same przepaście. Hannibalowi się udało przez góry przejść ze słoniami, ale ja kurde nie jestem Hannibalem. Co mi do łba strzeliło tu wchodzić? Jak wchodziłem w Tanzanii na szczyt Mount Meru, to miałem trzech szerpów do dyspozycji. Nieśli mi bagaże, wodę, jedzenie – a jak doszedłem do bazy, to mi jeszcze brawo bili i gratulowali. A tu nie dość, że sam wszystko niosę, to nikt mi za to nie klaszcze. Do bani taka wycieczka!
 
W końcu po kilku kilometrach patrzę, a w krzakach leżą bawole kupy. Mówię sobie: „Oho, dobra moja! Jak bawoły tu wlazły, to i musiały jakoś zejść. A jak zeszły, to i ja dam radę!” No to podążam za tymi ich plackami w dół. Tylko te krzaki po drodze strasznie kolczaste; i niskie – takie, że momentami to w kucki pod krzewiszczami muszę iść. Zagryzam zęby, żeby tylko tej bawolej ścieżki nie zgubić.
Dla wydawców: zanurz łapkę w garnku pełnym miodu i poczęstuj swoich czytelników tym artykułem!
Jestem cały podrapany, spodnie będą do wyrzucenia, a kolce czające się w krzakach mają wielkość palca. Najważniejsze, że zwierzęca ścieżka prowadzi konsekwentnie w dół, do cywilizacji. Małe te bawoły musiały być, bo strasznie wąsko. Może to jednak były owce? Albo kozy? Pewnie patobawoły.
 
Jak w końcu zszedłem na sam dół, to byłem już od pół godziny na zasilaniu awaryjnym. Do mojego auta miałem jeszcze trzy kilometry drogi szutrówką, bo oczywiście nie wróciłem tą samą trasą. Przy wiejskiej zagrodzie siedziały trzy psy; takie, co to wiecie – jak zaczną ujadać, to jeden drugiego tak podkręca, że całą noc mogą szczekać. Spojrzały na mnie… ale wyglądałem tak zniechęcająco, że żaden z nich nawet ogonem nie machnął. Spuściły tylko wzrok i mnie zignorowały.
 
Jak wracałem, to zobaczyłem stado ptaszysk. Jakiś kilometr ode mnie, z 500 metrów od brzegu. Siedziały na wodzie i gdakały. Ta wycieczka po górach niespecjalnie mi się opłaciła – wystarczyło usiąść i cierpliwie poczekać. Za to przygoda była fajna. Afrykańska.
 
I pamiętajcie: przygoda nigdy się sama nie wydarzy. Niewielkim wysiłkiem „zwiedziłem” zamknięty obiekt UNESCO. Zamiast narzekać: na to, że w Afryce jest po Afrykańsku, że w Egipcie gorąco, a w Skandynawii hula wiatr – lepiej brać na klatę te koszmarne tragedie. Czytałem niedawno list pewnej turystki, oburzonej, że podczas jej wyprawy do Jordanii na Wadi Rum było mało ludzi. Że nie miała z kim wieczorem tańczyć na kempingu, a takie tańce widziała w folderach. Pierwszy raz spotkałem się z narzekaniem, że nie ma tłumu. Koszmar!
Na koniec kilka słów o patoparagonach. Za bilety lotnicze z Gdańska do Tunezji (i z powrotem) zapłaciłem 930 złotych. Wynajem auta kosztował 180 złotych dziennie. Karmiłem się za jakieś 50 złotych na dobę. Wiem, że to nieludzkie nie mieć w hotelu basenu oraz pięciu posiłków dziennie – to turystom wydaje się wręcz niehumanitarne. No bo jak żyć bez porannej galaretki ?!? Na to pytanie każdy z Was musi odpowiedzieć sobie sam; jednak pamiętaj – tylko od Ciebie zależy, czy jakaś sytuacja będzie Cię stresować, czy nie. To Ty sam decydujesz, czy wakacje będą normalne, czy stresowe.
 
Złapałem oddech i ruszyłem w głąb Tunezji – czekało na mnie kolejne siedem dni podróży. O tym co mnie spotkało – opowiem w kolejnych odcinkach.
Dla czytelników: spodobała Ci się ta opowieść? Zrewanżuj się i postaw mi wirtualną kawę – ten sympatyczny gest zmotywuje mnie do pracy nad kolejnymi materiałami.
Tunezja

Oficjalna notatka UNESCO:

Jezioro Ichkeul i tereny podmokłe są głównym przystankiem dla setek tysięcy migrujących ptaków, takich jak kaczki, gęsi, bociany i różowe flamingi, które przybywają tam, aby się pożywić i zakładać gniazda. Ichkeul jest ostatnim pozostałym jeziorem w łańcuchu, który kiedyś rozciągał się na całą Afrykę Północną.

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na mapie.

Tunezja – więcej artykułów z wyjazdu:

UNESCO – więcej artykułów z tej kategorii: