Myślę, że się ze mną zgodzicie: zwiedzanie Kuwejtu nie znajduje się na turystycznych top listach marzeń. I nic w tym dziwnego: poza Iracką inwazją z 1990 roku przeciętnemu – a nawet ponadprzeciętnemu – „Kowalskiemu” ten kraj raczej z niczym się innym nie kojarzy. Ropa, pustynia oraz stolica kraju o tej samej nazwie (Al-Kuwait) – to w zasadzie wszystko, co można o Kuwejcie powiedzieć.

Planując krótką podróż po tym jednym z najmniejszych krajów Azji na próżno szukaliśmy wartych odwiedzenia atrakcji. Doświadczony podróżnik zawsze jednak znajdzie sobie jakiś cel: znaleźliśmy i my. Choć bardziej właściwym byłoby napisać, że to ten cel znalazł nas. W środku nocy. Na pustyni. I o tym będzie dzisiejsza opowieść.

Już pierwszy rzut oka na mapę pozwala stwierdzić, że jeżeli chodzi o Kuwejt, to nie bardzo jest w czym wybierać. Kraj jest mały, niewiele większy od województwa podkarpackiego. Terytorium Kuwejtu wciśnięte jest pomiędzy dwóch dużych sąsiadów: Irak i Arabię Saudyjską. Od strony wschodniej graniczy zaś z wodami Zatoki Perskiej. Kuwejt nie ma rzek, nie ma gór, nie ma praktycznie roślinności. Ani dziko żyjących zwierząt. 

Jako miłośnik historii najbardziej liczyłem na możliwość zwiedzenia jakiegoś muzeum wojny w Zatoce Perskiej. Zniszczone czołgi, wraki samolotów, bomby, gąsienice, ciężarówki. Niestety moje nadzieje okazały się płonne. Kuwejtczycy wyprali z pamięci okupację, i jedyne muzeum – zawierające zaledwie kilka eksponatów – znajduje się na odległej od stałego lądu o 20 kilometrów wyspie Failaka. Żeby tam dotrzeć promem trzeba poświęcić cały dzień. Nie udało się nam także dojechać do składowiska zniszczonych czołgów Irackich na pustyni, niedaleko miejscowości Umm Kasr – lokalizacja ta znajdowała się już w strefie nadgranicznej, z ściśle ograniczonym dostępem.

Kuwejt nie jest zbyt eksploatowanym turystycznie krajem, więc nie pomagało nawet poszukiwanie relacji innych podróżników zamieszczanych w Internecie. Tuż przed wyjazdem natrafiliśmy jednak na pewien interesująco zapowiadający się trop: przeczytaliśmy wzmiankę o wyspie Bubijan.

Dżazirat Bubijan – bo taką oryginalną nazwę dzierży wyspa – ma 800 kilometrów kwadratowych powierzchni, i leży w północnej części Kuwejtu. Jest wyspą powstałą w delcie dwóch największych rzek Mezopotamii: Tygrysu i Eufratu. Nieliczne relacje do których udało nam się dotrzeć opowiadały o pięknym nadbrzeżnym piasku i nieprzebytych bagnach pokrywających resztę jej powierzchni. Co dla nas było istotne: na wyspę prowadzą aż trzy mosty. Szybka decyzja: damy radę, jedziemy!

Uprzedzę fakty, po co trzymać Was w niepewności? Nigdzie nie dojechaliśmy. Nie dość, że zabłądziliśmy nocą na pustyni, to u celu okazało się, że żaden z tych autostradowych mostów nie nadaje się do użytku. Odnaleźliśmy za to zagubioną w piaskach pustyni autostradę, co wynagrodziło nam wszelkie inne porażki. Ale teraz po kolei…

Wylądowaliśmy w Kuwejcie lotem z Warszawy, z przesiadkami w Wiedniu i Istambule. Gdy opuszczaliśmy lotnisko minęła już północ; idealna pora na rozpoczęcie przygody. Sprawnie odebraliśmy samochód z wypożyczalni, który miał stać się naszym roboczym wielbłądem na kilka najbliższych dni. Samochód okazał się nadzwyczaj tani – za cztery dni wynajmu z pełnym ubezpieczeniem zapłaciliśmy zaledwie równowartość 500 złotych. Popełniliśmy jednak błąd, i nie sprawdziliśmy czy pojazd jest zgodny ze złożonym wcześniej zamówieniem: miał być 4×4 a był… ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero kilka godzin później na pustyni.

Kuwejccy szejkowie mają rozmach budowlany godny ich kuzynów z pozostałych krajów Zatoki Perskiej. Stolica Kuwejtu leży na szerokim półwyspie wcinającym się w wody Zatoki Kuwejckiej – aby dotrzeć na przeciwległy jej brzeg należy okrążyć tę przeszkodę wodną pokonując dystans ponad 90 kilometrów. Daleko? Zależy dla kogo. Szejkowie uznali, że jednak daleko. Postanowili więc wybudować most przecinający zatokę. Długi na 32 kilometry. To tak, jakby w celu uniknięcia jazdy przez Władysławowo wybudować most łączący bezpośrednio Gdańsk z Półwyspem Helskim. Wydając parę miliardów petrodolarów szejkowie skrócili odległość z 90 do 30 km. Nieźle.

Most sam w sobie jest już atrakcją, a przejazd nim w środku nocy tym większą, że zapewnia widokową perspektywę na jasno oświetloną stolicę. Wprost z morza. Na moście są stacje benzynowe, hotel, a nawet zjazdy na jedną z miniaturowych wysepek. Samochodów za to na nim niewiele, gdyż prowadzi… po prostu na drugą stronę pustyni. Ale kto bogatemu zabroni?

Po drugiej stronie Zatoki Kuwejckiej znaleźliśmy się przed godziną 2 w nocy. Nawigacja dawała sobie radę, a my kierowaliśmy się na najbliższy z mostów prowadzących na wyspę Bubijan. Do celu pozostało nam dziesięć kilometrów, gdy okazało się, że w ciemnościach zabłądziliśmy. Nawet nie bardzo wiemy, gdzie i kiedy zjechaliśmy z wyznaczonego szlaku; zasypywane przez piaski pustyni drogi często kończą się dość nieoczekiwanie – po to tylko, by wyłonić się ponownie kilkaset metrów dalej. Utknęliśmy w piachu po osie.

Możecie się śmiać, ale dopiero w tym momencie zorientowaliśmy się, że nasz tani i ekonomiczny samochodzik nie ma napędu 4×4. Niby widać to na pierwszy rzut oka, niby wszystko jest pod ręką, ale pełni ekscytacji podróżą po prostu nie zwróciliśmy na to uwagi. Całe szczęście dla czterech mężczyzn wypchnięcie takiej małej „osobówki” z piaszczystej pułapki było proste. Dwadzieścia minut później byliśmy wolni.

Kilometr za kilometrem, wspomagani przez znaki drogowe zawierające wężykowate napisy, zbliżaliśmy się do mostu. Aż czuć było naszą egzotyczną wyspę. I gdy witaliśmy się z gąską, gdy most był już w zasięgu wzroku – jasno oświetlony przez liczne latarnie – zatrzymały nas zasieki. Zwoje drutu kolczastego przecinały pustynię, uzupełniaj je szlaban o jednoznacznej wymowie, oraz stojące dwieście metrów dalej budki strażnicze. Przejazdu nie ma.

Zakazy fotografowania, nagrywania, nakaz zawrócenia. I ciemna noc. Wszystko to sprawiło, że zawróciliśmy bez zrobienia choćby jednego pamiątkowego zdjęcia. Z wojskiem nie ma żartów. Całe szczęście mieliśmy plan rezerwowy: na wyspę prowadziły wszak jeszcze dwa inne mosty!

Ruszyliśmy w podróż na północ Kuwejtu, dwupasmówką nr 801. Jechało się dobrze, a noc tylko potęgowała emocje. Na całej drodze żywego ducha. Na tym pustkowiu, pomimo ciemności, udało nam się nawet znaleźć czynny sklep i kupić trochę wody. Było o tyle dziwnie, że był to jedyny budynek jaki minęliśmy przez kilkanaście kilometrów. W końcu dojechaliśmy do zjazdu z „ekspresówki”. Wiadukt był duży, ale niezbyt okazały. Przypominał raczej zbombardowaną fabrykę niż węzeł drogowy. Niestety wszystkie zjazdy na wschód, ku wyspie, były zablokowane betonowymi zaporami.

Zatrzymaliśmy się na szczycie wiaduktu. Pod nami pustynię przecinała autostrada podążająca z zachodu na wschód – w pożądanym przez nas kierunku. I choć była oświetlona licznymi latarniami, to problem polegał na tym, że… trzysta metrów dalej pochłaniała ją pustynia. Dobrze czytacie: pochłaniała. To nie był zwykły koniec autostrady, której dalszą budowę wstrzymano: włączone na poboczach latarnie ciągnęły się w głąb pustyni na wiele kilometrów. Ale sama autostrada niknęła pod grubą na 2-3 metry warstwą piasków.

Wyglądało to surrealistycznie. Po chwili namysłu wsiedliśmy ponownie do auta i ruszyliśmy dalej, w poszukiwaniu kolejnego zjazdu. Na próżno. Także następny miał zablokowane zjazdy w kierunku wschodnim. Zawróciliśmy, i po kolejnej godzinie jazdy wróciliśmy do naszego zablokowanego przez wojsko mostu. Nie zamierzaliśmy się jeszcze poddawać, a przypomniało nam się, że przed mostem widzieliśmy lokalną drogę prowadzącą wzdłuż brzegów zatoki na północ. Konfrontacja z mapą pokazała, że tą drogą powinno się udać dotrzeć do drugiego mostu. Jedziemy!

Gdy po kolejnej godzinie dojechaliśmy do upragnionego mostu, był już dzień. Prysło nasze marzenie o podziwianiu wschodu słońca ze złocistych plaż wyspy Bubijan. Cały pomysł wyprawy na tę wyspę legł w gruzach gdy okazało się, że także ten most – a raczej dwa mosty stojące obok siebie – były zamknięte. Mniejszy był ogrodzony zasiekami. Wjazdy na drugi – potężny, autostradowy most – zostały rozebrane. Musielibyśmy mieć sprzęt do wspinaczki, by się dostać na górę.

Odnaleźliśmy za to naszą zasypaną piaskiem autostradę. Jak pamiętacie ginęła na pustyni, niknąć w głębi interioru. Tutaj, kilkanaście kilometrów dalej, wychynęła ponownie na powierzchnię by połączyć się z mostami na wyspę Bubijan. Jej cztery szerokie pasy ruchu kończyły się kilkaset metrów przed zdemontowanym wjazdem.

Oczywiście nie mogliśmy oprzeć się pokusie wjechania na zagubioną autostradę. Ale tylko troszeczkę, gdyż szybko znikała ponownie pod piaskami pustyni. Widok był tak niespodziewany, że aż piękny. Ciągnące się kilometrami latarnie, pobocza, barierki. Niczym autostrada Łódź – Poznań. Ale pod piaskiem! Spędziliśmy w tym miejscu godzinę, i czas było zawracać do Kuwait City.

Po powrocie do Polski zainteresowałem się tematem zagubionej autostrady. Okazało się, że pierwotnie rzeczywiście łączyła ona stolicę Kuwejtu z turystyczną wyspą Bubijan. Wyspą, której plaże i bagna miały być największą atrakcją turystyczną Kuwejtu. Inwestycję ukończono wraz z mostami, których tak wytrwale poszukiwaliśmy. Jednak podczas II wojny w Zatoce Perskiej na wyspie Bubijan zaczęły stacjonować amerykańskie wojska i bazy wywiadu elektronicznego (do Irackiej Basry jest stąd w linii prostej niecałe sto kilometrów). Wyspę odcięto więc od lądu, zdemontowano wjazdy na mosty i postawiono wojsko. Taki militarny status wyspa zachowała do dnia naszego przyjazdu. A jak jest dziś? Tego nie wiem, choć mapy google nadal pokazują zasypaną piachem, długą linię szosy.

Do Kuwejtu będę musiał wrócić. Teraz dopiero zorientowałem się, że ten niewielki kraj ma także swój najwyższy szczyt górski. Khashm Ghudayy liczy sobie 361 metry wysokości, i… przejechaliśmy koło niego w odległości zaledwie półtora kilometra podczas naszych nocnych błądzeń. A to pech!

Zdjęcia: Michał Zdunek, Michał Walczewski

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Więcej materiałów z wyprawy do Kuwejtu?

Więcej artykułów z kategorii Bliski Wschód?