Pierwszych niewolników sprowadzili na Mauritius Holendrzy w 1641 roku – zaledwie w trzy lata po rozpoczęciu kolonizacji wyspy. Wtedy właśnie do brzegów dobił niderlandzki kapitan Adriaen van der Stel na swoim statku wypełnionym po brzegi „mobilnym frachtem”; bo tak właśnie eufemistycznie nazywano w tamtych czasach transporty niewolników.

Ci pierwsi niewolnicy byli kupionymi na madagaskarskim targu Malgaszami. Holender zapłacił za nich ułamek ceny, za którą zostali ponownie sprzedani. Handel ludźmi był niezwykle opłacalny – kiedy w 1835 zostanie zniesione niewolnictwo, na Mauritiusie żyć będzie aż 76 tysięcy niewolników i zaledwie 25 tysięcy wolnych ludzi. Ten artykuł będzie opowieścią o ich pragnieniu wolności.

Położenie wyspy Mauritius znane było już w średniowieczu – za sprawą przemierzających Ocean Indyjski arabskich żeglarzy, którzy nazwali ją Dina Arobi. Dla Europy wyspę odkrywają jednak dopiero Portugalczycy w 1505 roku; sto lat później Mauritius zostaje doceniony przez Holendrów, którzy urządzają na nim punkt transferowy na szlaku morskim prowadzącym wokół Afryki aż do Indii. Powstaje pierwsza osada, a wraz z nią port i niezbędna infrastruktura. Tropikalna wyspa wymaga jednak rąk do pracy – ktoś musi uprawiać pola, które będą żywić nowych osadników.

Rozwiązaniem stają się dostępni na pobliskim Czarnym Lądzie niewolnicy. Wprawdzie handel „żywym towarem” drenuje Afrykę z jej populacji już od kilku stuleci – ale do tej pory głównie jej zachodnią część. Statki niewolnicze odpływają w kierunku Ameryki z dzisiejszego Maroka, Gambii, Nigru, Konga – lecz wschodnia część kontynentu wciąż jest bogata w „ludzkie zasoby”.

Afrykanie są wytrzymali i odporni na wysokie temperatury – są więc idealni do pracy na roli. Gdy Holendrzy ostatecznie opuszczają wyspę ich miejsce w 1715 roku zajmują Francuzi którzy mają w stosunku do Mauritiusa o wiele większe ambicje. Cały archipelag Maskarenów (w jego skład wchodzą poza Mauritiusem jeszcze wyspy Reunion oraz Rodriguez) ma stać się kolejnym światowym centrum produkcji trzciny cukrowej.

Błyskawiczny rozwój połączony z uprzemysłowieniem wymaga coraz większej liczby taniej siły roboczej.  Dlatego też Isle de France – jak nazywają Mauritius Francuzi – staje się jednym z największych rynków zbytu niewolników w XVIII wieku; ustępuje miejsca tylko ogromnym plantacjom prosperującym w obu amerykach.

Zbijający fortunę na handlu ludźmi żeglarze nie mają daleko „do źródła surowców”; najbliżej znajduje się położony zaledwie 800 kilometrów na zachód Madagaskar – z tej ogromnej wyspy pochodzi aż 40 procent niewolników trafiających na Mauritius. Jednak niewolnikami stają się nie tylko oni; są tu także członkowie plemion z afryki wschodniej, zachodniej – a nawet ludzie porwani u wybrzeży Indii oraz z dzisiejszych terenów Indonezji i Timoru.

Dla Rekinów: kliknij w obrazek, aby poznać zasady współpracy ze mną.
Mauritius - Le Morne Brabant

Liczba pracujących na plantacjach niewolników wielokrotnie przekracza liczbę „właścicieli”. Są oni pozbawieni jakichkolwiek praw – nawet rodzące się dzieci z automatu stają się własnością arystokracji. Ponieważ ludzie są zwykłym „zasobem”, plantatorzy mogą robić z nimi co zechcą – mogą karać ich w najokrutniejszy sposób za dowolnie, choćby najbardziej nawet błahe przewinienie.

Wielu niewolników pragnie wyzwolenia i marzy o wolności – za każdą cenę, choćby najwyższą. Jednak szans na zdobycie wolności nie ma żadnych, jedyną nadzieją jest ucieczka… Ale gdzie można uciec będąc uwięzionym na niewielkiej wyspie leżącej pośrodku Oceanu Indyjskiego? 

Niewolnicy na całym świecie uciekają zawsze w te same miejsca – tam, gdzie najtrudniej będzie ich odnaleźć – w wysokie góry, w gęste dżungle, w niedostępne bagna. I jedno z takich właśnie miejsc znajduje na Mauritiusie: na południowo-zachodnim brzegu wyspy leży niewielki półwysep, a na nim wznosi się góra o niezwykle stromych zboczach; na samym szczycie znajduje się zaś w miarę płaski teren o powierzchni kilku hektarów. Dla zbiegłych niewolników najważniejsze jest to, że na szczyt nie prowadzi żadna ścieżka – aby się tam dostać trzeba zaryzykować wspinaczkę po niemal pionowych ścianach. W tamtych czasach – bez lin i specjalistycznego sprzętu – wejście wydaje się niemal niemożliwe.

Mauritius

Uciekający z plantacji niewolnicy wiedzą co ich czeka, gdyby zostali odnalezieni – ale pragnienie wolności jest silniejsze. Powstaje nawet nowy zawód: to łapacze zbiegłych niewolników. Uciekiniera czeka śmierć w męczarniach – nie z czystej zemsty, lecz by dać nauczkę innym potencjalnym zbiegom. Złapani niewolnicy są krzyżowani, ćwiartowani, chłostani na śmierć – na oczach zgromadzonego tłumu. Ich zwłoki wiesza się następnie na polach i pomiędzy domostwami niewolników. Jeżeli łowcy dopadną niewolnika w trudnym terenie – wysoko w górach, w kanionach, w gęstych lasach – nie muszą przynosić trupa na plantację; by odebrać nagrodę wystarczy obcięta głowa lub ręce.

Zbiegli niewolnicy ryzykują więc życie i wspinają się na niedostępny szczyt. Le Morne Brabant – bo tak nazywa się góra pośrodku półwyspu – zapewnia uciekinierom kilka jaskiń chroniących przed deszczem oraz liczne stada ptaków, którymi można się żywić przy odrobinie szczęścia. Zbocza porasta gęsty las pełen sezonowych owoców, a wodę gromadzą zbierając deszczówkę – monsunowe deszcze są tu regularne i obfite. Najodważniejsi ze zbiegów schodzą od czasu do czasu w dół, by polować na drobne zwierzęta.

Mauritius - Le Morne UNESCO

Dziś nikt nie umie określić ilu zbiegów ukrywało się na szczycie tej góry. W niektórych latach mogło to być nawet kilkadziesiąt osób jednocześnie. Zbiegowie tworzą sprawnie funkcjonującą społeczność – tzw. Republikę Maronów. Zachowały się po nich tylko nieliczne ślady fizyczne; archeolodzy odkryli w jaskiniach kości zjedzonych zwierząt oraz kamienie ułożone tak, by chroniły przed wiatrem. Pamięć o tych ludziach przetrwała jednak wśród Kreoli – potomków niewolników zamieszkujących dzisiejszy Mauritius. Oni nie mają żadnych wątpliwości na temat prawdziwości przekazywanej z ust do ust historii o zbiegłych niewolnikach.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem o Republice Maronów – a było to u stóp Le Morne Brabant – pomyślałem, że ich nazwa – maronowie – pochodzi właśnie od góry: wymowa La Morne brzmi dość podobnie. Ale to błędne skojarzenie. „Maroni” to w rzeczywistości rzeka w Ameryce Południowej stanowiąca dziś granicę pomiędzy Gujaną Francuską a Surinamem. Jej dorzecze jest niezwykle trudne do przebycia, i to tam właśnie uciekali pierwsi afrykańscy niewolnicy, którzy trafili do Ameryki.

Mauritius - Le Morne UNESCO

W odciętej od świata dżungli, wśród bagien, jadowitych owadów i tropikalnych chorób „amerykańscy” zbiegowie stworzyli w XVII-XVIII wieku pierwsze niewolnicze osady, które właśnie od rzeki przyjęły nazwę Republiki Wolnych Maronów. To niezwykłe, ale nawet dziś na brzegach rzeki Maroni żyje blisko 200-tysięczna społeczność złożona z potomków owych zbiegłych niewolników. To tzw. Bushinengue – ale to już historia na odrębną opowieść.

W tamtych czasach wieści po świecie rozchodziły się bardzo wolno; ale jednak się rozchodziły – podawane z ust do ust. Być może jakiś oficer marynarki wróciwszy z amerykańskich kolonii do Europy opowiedział w portowej spelunie historię o zbiegłych do dżungli niewolnikach, którzy rządzą się sami. Być może ktoś, kto usłyszał tę opowieść, wyruszył później w drogę do Indii – i zatrzymał się na chwilę na jednej z wysp Maskarenów. Przekazał tę opowieść młodej damie oczekującej wieści z Paryża; a ta opowiedziała historię jako anegdotę na jednym z licznych przyjęć.

Tę anegdotę podsłuchała – być może – czarna służąca, która przekazała ją szeptem zaprzyjaźnionemu niewolnikowi. Ten zaś brzmiącą niezwykle historię zaniósł na plantację trzciny i ogłosił: gdzieś na świecie zbiegli niewolnicy mają swój własny kraj. W ten sposób nazwa, która powstała piętnaście tysięcy kilometrów dalej – „Kraj Maronów” – trafiła także na Mauritius. Marzenia o wolności skrystalizowały się jako Republika Maronów.

Mauritius - Le Morne Brabant

W 1834 roku Anglia zniosła niewolnictwo. Nagle kilkadziesiąt tysięcy niewolników przebywających na Mauritiusie stało się wolnymi ludźmi. Tak jak na całym świecie, zapewne i tutaj abolicja miała wielu zwolenników – a Ci postanowili niezwłocznie zanieść dobrą nowinę na Le Morne Brabant.

Pierwszego lutego 1835 roku grupa mieszkańców – wraz ze służbowo ubranymi urzędnikami, a także prawdopodobnie w eskorcie wojska – wyruszyła pod górę ogłosić członkom społeczności Maronów wolność. Ci dostrzegli ich ze szczytu góry, z daleka, gdyż całe ich życie toczyło się wokół ciągłego wypatrywania zagrożeń i oczekiwania na najgorsze. Widząc mundury uznali, że zbliża się do nich wojskowa ekspedycja. Część z niewolników, którzy byli już przecież wolnymi ludźmi – ale o tym nie wiedzieli – popełniła samobójstwo i rzuciła się w przepaść.

Dla wydawców: zanurz łapkę w garnku pełnym miodu i poczęstuj swoich czytelników tym artykułem!
Mauritius - Le Morne Brabant

Zlecone w 2003 roku przez władze Republiki Mauritius badania archeologiczne – poza wspomnianymi wyżej skromnymi śladami ludzkiej obecności w jaskiniach – nie znalazły dowodów mogących wskazać na prawdziwość tej legendy. Jednak tutejsi mieszkańcy wiedzą i wierzą, że tak właśnie było. Fakt zamieszkiwania góry przez zbiegłych niewolników jest bezsporny – wspominali o tym już w XVIII wieku francuscy podróżnicy. Ale jaki był koniec Republiki Maronów? Tego zapewne nie dowiemy się już nigdy.

W 2008 roku cały półwysep wpisano na listę dziedzictwa UNESCO, a w 2016 roku udostępniono wąską ścieżkę prowadzącą na szczyt góry. Kiedy w lipcu 2023 roku udałem się w długi spacer, góra przywitała mnie deszczem. Ślizgając się po kamieniach mozolnie wspinałem się w górę; pierwsze trzy kilometry były nadspodziewanie łatwe.

Dopiero ostatnie kilkaset metrów sprawiło, że zrozumiałem dlaczego to właśnie tutaj zbiegli niewolnicy szukali schronienia: przede mną wyłoniły się pionowe skały oraz kilkusetmetrowa przepaść. W górę prowadził zaledwie 2-metrowej szerokości żleb; wszystko pod kątem 60-70 stopni. Na czworaka, czepiając się korzeni i skał, podciągałem się coraz wyżej i wyżej – pełen lęku i wątpliwości, czy rzeczywiście wiem co robię.

Mauritius - Le Morne Brabant

W swojej górnej części ścieżka pozbawiona jest jakichkolwiek zabezpieczeń. Jedno potknięcie, i na wędrowca czeka rozpościerająca się w dole otchłań. To nie jest miejsce dla każdego, to wciąż – pomimo dwustu lat historii – miejsce, w które nie powinno się wchodzić.

Kiedy po godzinie stanąłem na szczycie okazało się, że przebyłem zaledwie łatwiejszy fragment podejścia. W dole rozpościerał się imponujący widok na zatokę i rafę koralową; najbardziej fenomenalną rafę na całym Oceanie Indyjskim. Mój wierzchołek okazał się jednak zaledwie ślepym zaułkiem – wąską półką prowadzącą donikąd. Wstępu na prawdziwy szczyt broniła kolejna przepaść, i kolejne pionowe skały. Jak się tam dostać bez sprzętu wspinaczkowego? Nie mam pojęcia.

Rozwiązaniem byłby kilkunastometrowy most przerzucony na drugą stronę szczytu. Na jego wybudowanie władze wyspy wciąż się jednak nie zdecydowały. I to chyba dobrze: bo czy człowiek rzeczywiście musi wszędzie wejść, wszędzie postawić swoją stopę, wszystkiego dotknąć? Niektóre miejsca są piękniejsze, gdy pozostają niedostępne.

Mauritius - Le Morne UNESCO

Pierwotnie cały półwysep miał stać się terenem objętym ochroną przez UNESCO. Kilkanaście lat temu władze planowały wykupić prywatny teren i stworzyć tu coś na kształt rezerwatu; niestety nie udało się. Dziś połowa wybrzeża jest już zabudowana hotelami, a druga połowa – ta u samych stóp góry, w miejscu gdzie zaczyna się niewolnicza ścieżka – właśnie jest betonowana.

Enklawa roślin i ptaków, piasku i koralowców – wszystko to ginie na naszych oczach – właśnie teraz – zalewane setkami ton betonu i zbrojeń. Powstają hotele globalnych, znanych i lubianych marek. Lubimy je: bo są wygodne, bo smacznie karmią, bo organizują wycieczki. Dźwigi oraz robotnicy w żółtych kamizelkach zdominowali dziki – zaledwie wczoraj – krajobraz.

Człowiek już taki jest, że musi się wysrać w każdym, nawet najpiękniejszym miejscu świata. Musi postawić parking, market, hotel, basen. Roślinność człowiek musi przyciąć do linijki, a zwierzęta – dla ich ochrony – pozamykać w klatkach. Kiedyś mieszkali tu wolni Maronowie; jutro zamieszkają bogaci władcy dzisiejszego świata. Zrobią sobie fotkę, wypiją drinka i kupią helikopterową wycieczkę na szczyt Góry Niewolników.

Dla czytelników: spodobała Ci się ta opowieść? Zrewanżuj się i postaw mi wirtualną kawę – ten sympatyczny gest zmotywuje mnie do pracy nad kolejnymi materiałami.
Mauritius - Le Morne UNESCO

Oficjalna notatka UNESCO:

Krajobraz kulturowy Le Morne to góra wcinająca się w Ocean Indyjski w południowo-zachodniej części Mauritiusa, która w XVIII i na początku XIX wieku służyła jako schronienie dla zbiegłych niewolników, „maronów”. Chronieni przez strome zbocza góry, prawie niedostępne i porośnięte lasami, zbiegli niewolnicy założyli małe osady w jaskiniach i na szczycie Le Morne. Tradycja ustna związana z Maroonami uczyniła z tej góry symbol cierpienia niewolników, ich walki o wolność i poświęcenia, tak wielu dramatów, które odbiły się echem nawet w krajach, z których przybyli niewolnicy: na kontynencie afrykańskim, na Madagaskarze, w Indiach i Azja Południowo-Wschodniej.

Zdjęcia historyczne użyte w artykule pochodzą ze zbiorów Mahebourg Museum

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Mauritius – więcej losowych materiałów z wypraw:

UNESCO – więcej losowych materiałów z tej kategorii: