Kaya – czyli święte gaje afrykańskiego ludu Mijikenda – rozsiane są na długości około 200 kilometrów wzdłuż dzisiejszego kenijskiego wybrzeża Oceanu Indyjskiego. Wg tej definicji zaczerpniętej wprost z Wikipedii przed oczami staje nam coś na kształt wielkiej puszczy ciągnącej się niczym dżungla przez owe setki kilometrów. Moja pierwsza myśl: z całą pewnością warto zwiedzić! Niestety rzut oka na mapę (a potem wizyta w terenie) pokazały, że żadnych dużych kompleksów leśnych w tamtym regionie nie ma. O co więc chodzi z tymi świętymi lasami?
Zacznijmy od tego, że Mijikenda to nie jeden lud, lecz dość luźny związek dziewięciu plemion splecionych ze sobą wspólnym językiem, obyczajami oraz terytorium. Są to Digo, Chonyi, Kambe, Duruma, Kauma, Ribe, Rabai, Jibana oraz Giriama. Sama nazwa Mijikenda stosowana jest stosunkowo od niedawna – a dokładniej od końca lat 40-tych XX wieku – i oznacza właśnie związek dziewięciu plemion (lub dziewięciu miast, choć to dość głupie tłumaczenie, gdyż ludy te do dziś nie zasiedlają miast będąc w rzeczywistości rolnikami i zbieraczami). Wcześniej członków owych plemion nazywano po prostu ludźmi buszu, co obecnie uznano za… niepoprawne politycznie. To pierwszy z chichotów historii, które znajdziecie w dzisiejszym artykule.
Skąd biorą się niepoprawne politycznie treści, i kto decyduje o tym, która nazwa jest dobra, a która zła? Cóż, myślę, że są to różnorodne środowiska żyjące idealistycznymi rozkminami, spędzające czas na czynieniu na siłę dobra, odklejone zwykle od rozsądku i wymyślające kolejne gówno burze po to tylko, by żywić się ich kontemplacją. Myślę, że ludzie buszu mieli w czterech literach jak ich nazywano, a dowiedzieli się o tym, że są określani w sposób dla nich obraźliwy dopiero wtedy, kiedy jakiś wysłannik wyznawców poprawności politycznej przybył do nich, i im to oznajmił. Dzięki temu człowiek buszu stał się nagle nazwą tak samo złą jak wieśniak, hotelowy kurwiszon czy mieszkaniec Czarnej Afryki.
Dziś każdy wie, że w ramach owej poprawności politycznej wieśniak to mieszkaniec poza-aglomeracyjny, hotelowy kurwiszon to seks-workerka, a ten kto mieszka w okolicach równika w Afryce, to… to po prostu mieszkaniec okolic równika w Afryce. I nigdy nie próbujcie pisać Czarna Afryka, bo trafi was piorun postępu. Taka nowomowa poprawności politycznej spotkać może każdego: górali z Zakopanego, sprzątacza czy kobietę będącą gościem programu radiowego; wystarczy, że tajemnicze środowisko ideologów poprawnościowych uzna, że obecnie stosowany wyraz jest ble. Z gościa staniecie się więc gościnią, a ze sprzątacza – konserwatorem.
I wydaje się, że to właśnie spotkało ludzi z buszu – okazało się, że sami siebie nazywają w sposób obraźliwy, więc uratowano ich zmywając hańbę nazwy, bez pytania zresztą ich o zdanie. Zostali Ludem Mijikenda.
Wertując dostępne w globalnej sieci materiały na temat ludzi z buszu – czyli Mijikenda – doznałem dość silnego dysonansu poznawczego. Wg źródeł owe dziewięć plemion wywodziło się z populacji zamieszkujących w XV-wieku wybrzeże Oceanu Indyjskiego, które na skutek działań łowców niewolników uciekły w głąb lądu i szukając ocalenia zaszyły się w gęstych lasach. Te lasy rosły na zachód od niebezpiecznego wybrzeża, w odległości od kilkunastu do kilkudziesięciu kilometrów. Tam właśnie, w naturalnych matecznikach, skryli się członkowie owych plemion i przetrwali w ten sposób czasy panowania złego białego człowieka (i złego araba, o czym mówi się jednak dużo rzadziej, bo to niepoprawne…) – a gdy złe czasy minęły, w sposób nieco magiczny wyłonili się z owej pierwotnej dżungli, i ponownie dali znać światu o swoim istnieniu.
Mój wspomniany dysonans poznawczy wynika z tego, że inne źródła – nieco bardziej naukowe – wywodzą historię plemion Mijikenda z terenów południowego Sudanu, który mieli opuścić w XVII-wieku na skutek suszy i panującego głodu. Nawet mity oraz ustne podania samych Mijikenda mówią o tym, że przybyli oni z bliżej nieokreślonego kraju o nazwie Shungwaya. Kto by tam jednak pytał ludzi z buszu skąd pochodzą, skoro mamy pod ręką gotową i zgrabną historię o ucieczce przed łowcami niewolników. To chichot historii numer dwa.
Jak już pisałem w regionie zamieszkiwanym przez Mijikenda nie ma obecnie żadnych wielkich kompleksów leśnych. Nie ma także średnich kompleksów leśnych, ani niedużych kompleksów leśnych. Święte Gaje to tak naprawdę liczące sobie zaledwie kilkaset metrów kwadratowych pola zarośnięte krzakami lub łagodne wzgórki. Być może sto lub dwieście lat temu były one większe, ale na pewno nie były to odpowiedniki Puszczy Białowieskiej ani tym bardziej Amazońskiej. Nie było to nic, w czym można byłoby się porządnie i dokładnie schować. W czasach łowców niewolników miały one w najlepszym razie powierzchnię kilkunastu lub kilkudziesięciu hektarów.
I w tych właśnie lasach przypominających kępy drzew mieli ukrywać się zbiegowie. Kiedy doskonale wyekwipowane wyprawy łowców niewolników – karawany wielbłądów, koni, profesjonalnych tropicieli oraz lokalnych przewodników – docierały na te tereny, to wtedy przodkowie Mijikenda kucali w krzakach i się ukrywali. Żaden Portugalczyk, Francuz czy Omański Arab nigdy nie wpadłby na pomysł, żeby sprawdzić kto siedzi pomiędzy zaroślami. Drzewa oraz krzaki pełne kolców były w stanie uchronić setki (jeżeli nie tysiące) ukrywających się w listowiu kobiet, dzieci i starców. Łowcy Niewolników potrafili przemierzać oceany, stawiać czoło sztormom, pokonywać bitne afrykańskie plemiona i przetrwać pomimo malarii – ale ściana krzaków okazywała się dla nich nieprzekraczalna. Tak przynajmniej twierdzą historycy badający Afrykę w ramach grantów.
Nie chcę pastwić się nad koncepcją białego człowieka, który z lassem i sznurkiem biegał po Afryce w poszukiwaniu kogoś do złapania. Dlatego zakończę ten wątek już tylko jednym: pomysł, że to jacyś źli europejczycy uganiali się osobiście za ludźmi buszu, jest zupełnie irracjonalny. Owszem – biały człowiek kupował niewolników na targowiskach, ale całą tę gonitwę pozostawiał tubylczym wodzom i kacykom, którzy ochoczo sami wyłapywali swych krewniaków oraz członków sąsiednich plemion, by dostarczyć niewolników temu, kto dobrze zapłaci. To jednak kolejna prawda dziś niepoprawna politycznie, więc lepsza jest historia o spoconych białasach miesiącami tułających się po Afryce i łapiących tubylców własnymi rękami. Oto chichot historii numer trzy.
Korzystając z chwili wolnego czasu w lutym 2025 roku spróbowałem dotrzeć do jednego z owych tajemniczych Świętych Gajów. Ale zaraz, zaraz – o jakim świętym gaju mowa? Otóż kiedy już ludzie z buszu przemianowani na Mijikenda opuścili swoje schroniska, europejscy etnolodzy zaczęli się zastanawiać nad tym, czym te tajemnicze puszcze były w rzeczywistości. Bo wiecie: każdy chce być odkrywcą. A ponieważ góry, jeziora, rzeki i wyspy zostały już wszystkie zbadane, to pozostało szukać miejsc nieco bardziej niewidocznych: przeoczonych, niepozornych, zupełnie malutkich – tak małych, że aż prawie nieistniejących.
Skoro szukano, to i odkryto. Okazało się, że owe pola pełne krzaków, w których przez kilka stuleci ukrywali się ludzie z buszu, to w rzeczywistości Święte Gaje. W dodatku lasy te nazwano ufortyfikowanymi schronieniami. W ich wnętrzach nie znaleziono wprawdzie niczego szczególnego – a tym bardziej żadnych fortyfikacji (chyba, że za takowe uznamy gęstą ścianę ciernistych krzaków). Oczywiste było natomiast, że każdy lud i każde plemię potrzebował do życia świętości – i jeżeli się one nie zachowały, to znaczy że widocznie były nietrwałe. I choć sami Mijikenda nie za bardzo wiedzieli, że mieszkają w świętych miejscach, to mam wrażenie, że w pewnym momencie rzeczowo im udowodniono, że tak właśnie jest.
To ważne, byście umieli teraz rozróżnić sakralność od codziennych wierzeń. Mieszkańcy lasu chowali swoich zmarłych tak, jak robią to wszyscy ludzie na świecie; i tak jak inne kultury oznaczali miejsca pochówku. Nie budowali jednak kościołów, zwartych cmentarzysk, czy specjalnych miejsc kultu – nie wznosili ołtarzy, katedr ani obelisków. W ich koncepcji animistycznych wierzeń do kontaktu z przodkami wystarczał szaman, krąg wokół dymiącego ogniska lub szumiące liście starego drzewa. Kult przodków i oddawanie czci przyrodzie – te praktyki nie wymagały niczego więcej, niczego materialnego. Taniec, śpiew, zawiązany na gałązce kawałek materiału – to było wszystko, czego potrzebowali by wyrazić swoją duchowość. Naukowiec potrzebuje jednak artefaktów.
I takie artefakty odnaleziono – stały się nimi drewniane „posążki” pogrzebowe zwane kigango (vigango), czyli coś w rodzaju kawałka rzeźbionej deski stawianego w miejscu grobu. Na fali popularności afrykańskiej archeologii folklorystycznej w latach 70-tych minionego wieku niemal wszystkie posążki z Afryki wywieziono, wykupiono lub po prostu rozkradziono.
Kiedy po dłuższych poszukiwaniach udało mi się w końcu dotrzeć do Kaya Giriama – jednego z dziesięciu oficjalnie naniesionych na mapy Świętych Gajów (podobno było ich około 30) – zatrzymałem się zdezorientowany. Przede mną wznosiła się betonowa tablica z dumnie wymalowaną nazwą Kaya Fungo Giriama – informująca, że oto dotarłem do miejsca, którego poszukiwałem – do Kaya Giriama, świętego lasu plemienia Giriama. Wokół mnie rozciągała się tylko ściana krzaków, przerywana kilkoma niepozornymi ścieżkami. Poszedłem jedną z nich, ale po piętnastu minutach wędrowania wróciłem do punktu wyjścia.
Wraz z moim kierowcą pełniącym także rolę tłumacza spróbowaliśmy jeszcze raz. Tym razem napotkaliśmy trzy kobiety, mieszkanki pobliskiej wioski, które zgodziły się pójść i powiadomić o moim przybyciu tutejszą radę starszych. Po czterdziestu minutach oczekiwania pojawiło się kilku mężczyzn – w tym lokalny naczelnik. Wytłumaczyłem im, że chciałbym odwiedzić ich Święty Las, bo zwiedzam obiekty UNESCO z całego świata.
Okazało się, że zasadniczo to właśnie stoję pośrodku tego lasu. Musiałem zdjąć buty, by nie skalać nimi świętej ścieżki. Z dystansu czasu zastanawiam się w jaki sposób pośrodku buszu mogła narodzić się koncepcja bosego chodzenia po świętych miejscach i obowiązku zdejmowania obuwia przy wejściu; przecież przez tysiące lat mieszkańcy tego regionu chodzili boso, i chętnie robią to także dziś.
Zakaz wchodzenia w butach wywodzi się raczej z tradycji arabskiej, którą podpatrzono i przyjęto wraz z ekspansją islamu. Wydaje mi się dość śmieszne, że badacze kultur potrafią nazwać jakieś miejsce świętym tylko dlatego, że wchodzi się tam boso. Po świętych gajach członkowie plemion zawsze chodzili boso, bo wszędzie chodzili boso. Nie znali koncepcji obuwia kalającego sacrum, gdyż taka możliwość zaistniała dopiero wraz z napływem obcych religii i obcych obyczajów. Tak więc teza, że coś jest święte, bo ludzie chodzą tu boso ma dla mnie taką samą wartość, jak stwierdzenie, że jesteśmy na wsi, bo widzimy widły.
Rozmowa z mężczyznami była miła, choć zrozumiałem z niej głównie to, że zbierają na wsparcie dla wioski, i każdy dar z mojej strony będzie mile widziany. Gdy pozbyłem się okularów (dla naczelnika) oraz ręcznika który dość przypadkowo miałem w plecaku (dla jego zastępcy), zaprowadzono mnie pomiędzy krzaki i zaczęto demonstrować miejsca, które wcześniej już minąłem – ale nie zwróciłem na nie uwagi.
Pierwsza była nieco już wyschnięta kupa słonia. To był dowód na to, że wioska cierpi na skutek zniszczeń powodowanych przez stado dzikich słoni, które żyją w okolicy. Na potwierdzenie pokazano mi wątłą stertę siana, którą wcześniej wziąłem za kępkę wyschniętej trawy. Okazało się, że to był tradycyjny dom strzegący wejścia do Świętego Gaju, który zniszczyły słonie. Kiedy to było? Dawno, ale nie za bardzo dawno. Chaty nie zdecydowano się odbudować, bo atakować ją mieli także Masajowie. I tutaj pogubiłem się w rozumieniu dalszej opowieści, więc nie będę brnął głębiej.
Kolejnym historycznym artefaktem było wygasłe ognisko oraz stojące wokół niego trzy cegły. To tutaj starszyzna zbiera się na rozmowy o wszystkim co ważne. Następne były dwa niskie ale za to rozłożyste drzewa – wokół nich spotykali się mieszkańcy okolicznych wiosek – z okazji różnych ceremonii, ślubów itd. Dlaczego akurat pod tymi drzewami? Czyżby jakaś świętość? Nie… było pod nimi po prostu sporo miejsca, i wszyscy mogli się zmieścić.
W końcu doszliśmy do najważniejszego miejsca, czyli do grobów przodków. Zostały one oznaczone z grubsza ociosanym patykiem przypominającym nieco kawałek deski. Szczyt patyka uformowano w kształt owalu oznaczającego głowę, jeden z patyków nawet miał wyrzeźbione oczy i buzię. Dwa patyki były wbite mocno w ziemię, a kilkanaście innych leżało bezładnie rzuconych na trawę. Wyjaśniono mi, że te leżące to kobiety, a stojące to mężczyźni. Przyznam, że ma to logiczny sens.
Owe patyki to całe materialne sacrum, które znajduje się w lesie. Te drewniane posążki mają symbolizować przodków – ojców plemienia, którzy przybyli dawno temu do świętego lasu, by skryć się przez łowcami niewolników. Nie chcę udawać teraz eksperta od datowania artefaktów, ale patyki owe nie wyglądają na takie, które miałyby mieć po kilkaset lat. W gruncie rzeczy wyglądają jak sztachety z płotu mojej babci mieszkającej na wsi, mające nie więcej niż po 30-40 lat. Nie są w żaden sposób impregnowane, wzmocnione czy zadbane. Ktoś je kiedyś wbił w ziemię, i tak sobie stoją cierpliwie.
Tutaj muszę jeszcze wtrącić ciekawostkę, która w pewien sposób ochroni i wytłumaczy młody wiek posążków kigango. Otóż tradycja nakazuje, by te drewniane deseczki stały pionowo tak długo, aż się same przewrócą. Wtedy dopiero można postawić kolejną deseczkę, która przejmie moc przodka – co zapewni trwałość i ciągłość pamięci o nim. Nowy posążek można także postawić już w innej lokalizacji – na przykład w przypadku, kiedy potomkowie przeniosą się w inne miejsce. Taki posążek „drugiej generacji” nazywa się kibao.
Pod koniec krótkiej wędrówki podeszliśmy jeszcze do Świętego Baobaba, który okazał się zwykłym baobabem, wyróżniającym się zupełnie niczym. Nie był ani stary, ani szczególnie duży – gdyby postawić go w Parku Skaryszewskim w Warszawie, to nawet nie zwrócilibyście na niego uwagi. I tak, wiem – sacrum nie polega na wielkości, tylko na obrzędach. Rzeczywiście drzewo rosło sobie w samym centrum lasu, i było jedynym baobabem w okolicy – więc choćby z tego względu było wyjątkowe. Z jego odwiedzin zapamiętałem jednak tylko tyle, że straszliwie poparzyłem sobie stopy, bo oczywiście musiałem chodzić po lesie boso. Piasek był rozgrzany do czerwoności, ale nie miałem alternatywy – każdy inny kawałek ziemi na którym mogłem postawić stopę pełen był kolców. Musiałem więc wybierać: albo parzący piasek, albo afrykańskie ciernie.
W 2008 roku UNESCO przyjęło w swoje ramiona dziesięć lasów ludu Mijikenda – w tym odwiedzony przeze mnie Kaya Giriama. Stały się one równoprawną częścią Światowej Listy Dziedzictwa UNESCO na równi z Puszczą Białowieską, Parkiem Narodowym Yellowstone, egipskimi Wielkimi Piramidami czy Parkiem Narodowym Sagarmatha z najwyższym szczytem Ziemi – Mount Everestem. Kaya Giriama ma powierzchnię około 800 metrów x 800 metrów, i znajdują się na jego terenie dwa rzeźbione patyki przedstawiające mężczyzn – ojców plemienia – oraz kilka przewróconych patyków oznaczających kobiety, ich żony. Nie mam więcej pytań.
Uważam, że do szczęśliwego zakończenia tej opowieści brakuje już tylko jednego: feministycznej ekspedycji z Europy Zachodniej, która postawi sobie za cel podniesienie leżących żeńskich patyków i przewrócenie męskich. To byłby piękny i ostatni już chichot opisanej powyżej historii.
Lasy Mijikenda Kaya składają się z 10 oddzielnych kompleksów leśnych, rozrzuconych na odcinku około 200 km wzdłuż wybrzeża. Znajdują się tam pozostałości licznych ufortyfikowanych wiosek, zwanych kaya, należących do ludu Mijikenda. Kaya, powstałe w XVI wieku, ale opuszczone w latach 40. XX wieku, są obecnie uważane za siedziby przodków i czczone jako miejsca święte, a zatem są utrzymywane przez rady starszych. Miejsce to jest wpisane na listę jako wyjątkowe świadectwo tradycji kulturowej i jej bezpośredniego związku z żywą tradycją.