W mojej świadomości Chudy Wawrzyniec pojawił się dobre kilka lat temu, gdy po raz pierwszy „Internety” obiegło zdjęcie finiszującego zwycięzcy biegu – Piotra Bętkowskiego – pokonującego ostatnie metry trasy z triumfalnie wzniesioną płonącą racą. Przyznam, że zdjęcie wywoływało ciarki i inspirowało…

I choć Piotrek rok później ponownie powtórzył swój sukces, to do Chudego nie było mi po drodze. Wiadomo: grubi i starzy mogą co najwyżej biegać maratony, a ultra – zwłaszcza górskie – są dla młodych, chudych i pełnych życia. Zresztą w tej kategorii chyba niewiele się zmieniło. Górskie ultra po prostu boli, i to boli długo i wybitnie – nie tylko w trakcie, ale i PO. Więc powiedziałem sobie: ładna raca, ale nie dla mnie!

Biegi ultra nie są może dla mnie jakąś wielką tajemnicą, kilka razu „tu i tam” miałem przyjemność wystartować. Łatwiej jednak zawsze przychodziło mi polecieć „gdzieś” za granicą na tego typu imprezę, niż wystartować w Polsce. Dość powiedzieć, że żadnego z półlegendarnych i zdawałoby się obowiązkowych biegów krajowych tego typu nie mam na swoim koncie.

By mnie skusić do startu ekipa City Trail, a więc duo – zespół właśnie Piotrka Bętkowskiego i Piotrka Książkiewicza, musiała organizację Chudego Wawrzyńca przejąć. Wtedy padło sakramentalne:

U nas nie wystartujesz?

Resztę obejrzycie na filmie.

PS. Po dwóch dniach od zawodów, wypoczęty, wymyty i najedzony – z pełną odpowiedzialnością mogę powtórzyć to, co powiedziałem na końcu filmu, już na mecie: skoro dobiegający pięćdziesiątki brzuchaty Pan może dobiec na metę Chudego Wawrzyńca, w dodatku z kilkugodzinnym zapasem czasu nad limitem, to możecie i Wy. Reszta jest już tylko lenistwem.

PS.2 – Tylko dlaczego nie dostałem na mecie płonącej racy? Przecież wygrałem. Z samym sobą!

Więcej materiałów z kategorii Maratony Świata?