Maraton odbył się 14 października 2023 roku, i co chyba zaskakujące – była to już jego piętnasta edycja. Gdyby była pierwsza, czy druga – można byłoby wybaczyć organizatorom to, co działo się na trasie. Może nie wiedzieli? Może nie umieli? Mieli dobre chęci, ale nie wyszło? Przypuszczałbym wtedy, że na fali entuzjazmu zorganizowali maraton nie za bardzo wiedząc jak to się robi… Była to jednak edycja numer 15. PIĘTNAŚCIE. I nie da się tego wytłumaczyć.
Katmandu jest ponad 2 milionowym miastem. Jest także typowo azjatyckie – gęste, ciasne, o przeogromnym ruchu ulicznym wymykającym się jakiejkolwiek kontroli: panuje tu absolutny brak zasad. I w takich właśnie komunikacyjnych okolicznościach przyrody organizatorzy przeprowadzili maraton dla kilkuset osób w samym centrum miasta… przy całkowicie otwartym ruchu drogowym. Z tego musiała wyjść epicka legenda.
Start przewidziano na sobotni poranek na godzinę 7:00 rano – tak, by uczestnicy złapali jeszcze choć trochę cienia i względnie czystego powietrza (Katmandu jest także jednym z najbardziej zanieczyszczonych pod względem jakości powietrza miast świata). Plan był dobry, ale okazał się tylko teorią: kilkuset uczestników czekało przez 40 minut na przyjazd „garniturowego ministra”, który wystrzałem z pistoletu dał znak do otwarcia biegu. Wystartowaliśmy więc z poślizgiem, o godzinie 7:40.
Początkowo było fajnie, choć ten „początek” miał długość zaledwie około dwóch kilometrów. Na tym odcinku kierowcy najróżniejszych pojazdów jeszcze udawali, że zwracają na biegaczy uwagę: trąbili, kłócili się – ale jeszcze nie zajeżdżali zawodnikom drogi. Te chwile beztroski skończyły się, gdy tylko minęliśmy pierwsze rondo; od tego momentu zostaliśmy już sam na sam z tysiącami kopcących aut kierowanych przez szalonych kierowców.
Przez kolejne 40 kilometrów biegliśmy przez skrzyżowania, przez przystanki autobusowe, pokonując uparcie rozjazdy, parkingi, a nawet 4-pasmowe szosy – wszystko przy całkowicie otwartym ruchu. Ciężarówki, autobusy, „dostawczaki” – oraz tysiące motocykli i rowerów wszelkiej maści – całe kawalkady maszyn mieszały się pomiędzy nami. Nikt tutaj nie słyszał o ustępowaniu pierwszeństwa pieszym czy biegaczom – więc nawet skrzyżowania pokonywaliśmy walcząc o miejsce z nadjeżdżającymi ze wszystkich stron pojazdami. Policjanci nie starali się opanować tego zamieszania, choć przyznać muszę, że używali gwizdków z wielkim animuszem – ale zupełnie bez sensu.
Wyobraźcie sobie teraz Warszawę, w której w godzinach szczytu ktoś wypuszcza na drogi kilkuset biegaczy i każe im biec „do mety”. „Jakoś sobie dacie radę!”. A przecież Katmandu jest dwa razy większe, i dziesięć razy bardziej zakorkowane niż stolica Polski – no i tutejsze samochody nigdy nie słyszały o czymś takim jak limity emisji spalin. Prawdziwa hekatomba.
A jednak się udało. Gdy przebiegliśmy kilkanaście kilometrów w takich realiach, to wypracowaliśmy mechanizmy samoobrony. Czujne oczy dookoła głowy, chwytne kciuki by odpychać się od motorów, oraz rącze nogi by uciec przed wszystkim, co jest większe od człowieka. Skuteczne było także głośne krzyczenie na wszystkich – choć powodowało szybkie opadanie z sił. I gdy wydawało się, że zaczynamy panować nad otoczeniem… okazało się, że niestety to dopiero wierzchołek walki o życie podczas Kathmandu Marathon!
Wyobraźcie sobie, że pierwszy punkt z wodą był na dziesiątym kilometrze, a ostatni… na piętnastym. Potem trzeba było sobie radzić już na własną rękę – uzupełniając płyny w okolicznych sklepach 🙂 Mniej więcej w połowie dystansu okazało się także, że ten maraton jest nieco… na orientację. Organizatorzy nie oznakowali trasy ani nie udostępnili plików do nawigacji, które można byłoby wgrać do zegarków. Biegło się więc na „chybił-trafił” orientując się na zawodników biegnących z przodu. Nasza nieliczna grupka miała jeszcze to szczęście, że przez pewien czas biegł z nami młody Nepalczyk, który orientował się (tak mniej więcej…) w kierunkach: na skrzyżowaniach zaufaliśmy jego wskazaniom. Problem przybrał rozmiary katastrofy, gdy chłopak osłabł i został za nami.
Mniej więcej na 30-32 kilometrze rozdzieliliśmy się. I skończyło się tak, jak skończyć się musiało: biegnąc do mety zabłądziłem w gęstej zabudowie centralnych dzielnicy stolicy Nepalu. Nie widziałem nikogo – ani przede mną, ani za mną. Policjanci na rondach tylko ze zdziwieniem otwierali buzie gdy pytałem się gdzie jest trasa maratonu. Złapałem się wtedy ostatniej nadziej: wiedziałem, że meta jest na stadionie – więc pytałem o stadion przechodniów. Efekt? Dobiegłem… ale na stadion do krykieta.
Długo szedłem zrezygnowany chodnikiem i wpatrywałem się w zegarek. Limit maratonu wynosił pięć godzin, i właśnie uciekały ostatnie minuty. Znalazłem stadninę koni, ale tu także nie było mety. Zrezygnowany pogodziłem się już z myślą, że nie dotrę do mety – i wtedy właśnie, w chwili największego zwątpienia – pojawiła się przede mną wieża zwieńczona sportowym zegarem. Dobiegłem na stadion od drugiej strony!
Nos, oczy, uszy – wszystko miałem dosłownie zapchane grudami spalin. Nigdy wcześniej nie czułem się tak przesiąknięty tysiącem trujących związków chemicznych. Na pocieszenie zostały mi tylko dwie rzeczy: po pierwsze organizatorzy nie zamknęli mety i zdążyłem ją przekroczyć w czasie 5 godzin i 11 minut. A po drugie? Po drugie ŻYŁEM !!! Nie zostałem rozjechanym na środku drogi plackiem po żabie! Ukończyłem maraton, na którym przez 27 kilometrów nie spotkałem ani organizatorów, ani punktów z wodą. Sam znalazłem metę – choć przyznać muszę, że całkowicie przypadkowo.
I wiecie co? Z perspektywy czasu mogę napisać, że była to fantastyczna przygoda. Marzę o tym, by i w Polsce rozgrywane były takie imprezy – zamiast samych perfekcyjnych i bezpiecznych. Zabawa w „nie daj się rozjechać i znajdź drogę do mety” okazała się szalenie emocjonująca. Jeżeli wydaje Wam się, że bieganie jest nudne to znaczy, że nigdy nie byliście w Nepalu!