Na początku zaznaczę: Europa Zachodnia to nie są moje podróżnicze klimaty. Ponad nowoczesną cywilizację wolę bezkresne przestrzenie oraz kultury i społeczeństwa, które są inne niż otaczające mnie każdego dnia. Nie lubię także dużych miast – więc spacerowanie w tłumie po Barcelonie, Paryżu, Berlinie czy Londynie jest dla mnie moralną mordęgą. Zresztą – w żadnym z tych wielkich europejskich miast nigdy nie byłem.

Niemniej w te wakacje pod wpływem najbliższej rodziny postanowiłem wyruszyć w krótką podróż po europejskim zachodzie. Z jakimi wrażeniami wróciłem do Polski? Czy mi się podobało, i na czym się zawiodłem? Zapraszam Was na opowieść obalającą powiedzenia z gatunku „takie bzdury tylko w Polsce”.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Na rodzinny wyjazd mogliśmy przeznaczyć maksymalnie 10-12 dni. Miało być więc intensywnie i dynamicznie, choć ze względu na 11-letniego nastolatka siedzącego na tylnej kanapie naszego auta było wiadomo, że nie będzie to zwiedzanie typu hardcore. Syn marzył o zjedzeniu prawdziwej włoskiej pizzy, żona o wygrzaniu się pod słońcem Morza Śródziemnego, a ja zaplanowałem start w górskim ultramaratonie w Szwajcarii. Wyruszyliśmy samochodem – tak jak setki tysięcy innych polskich rodzin.

Wystartowaliśmy wczesnym rankiem w środę, 17 lipca. Jak chyba każda rodzina zbieraliśmy się długo i mozolnie, więc zamiast o planowanej 6:00 rano udało nam się wyruszyć dopiero o godzinie 8:30. Spóźnienie niby niewielkie, ale na „dzień dobry” byliśmy od razu o 200 kilometrów w plecy.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Naszym pierwszym celem była Szwajcaria. Nigdy nie byłem w tym kraju i chciałem skorzystać z okazji – z zaproszenia bliskiego znajomego, który mieszka tam już od kilku ładnych lat. Wiosną wyprowadził się na wiejską prowincję i zapowiadał nieziemskie widoki oraz opowieści o tym, jak mieszka się w jednym z najbogatszych krajów naszego kontynentu. Do pokonania mieliśmy prawie 1300 kilometrów; w teorii można było ten dystans pokonać jadąc przez Niemcy w jeden dzień – ale wybraliśmy opcję z noclegiem w południowych Czechach. Dzięki temu nasza podróż nie była zbyt męcząca, i już na początku mogliśmy trochę pozwiedzać. Wybór padł na znajdującą się na liście UNESCO miejscowość Czeski Krumlow.

Gdzieś w Kotlinie Kłodzkiej zatankowaliśmy po korek na stacji Orlen w cenie 6.64 pln/litr, i wjechaliśmy na terytorium naszego południowego sąsiada. Czechy zawsze kojarzyły mi się z krajem, który „przeleci się” autem w dwie godziny – i zawsze okazywało się to zupełnie niemożliwe. Ze względu na swój układ geograficzny Czechosłowacja była krajem, w którym dobre drogi prowadziły zwykle ze wschodu na zachód, a nie z północny na południe. W efekcie nawet po podziale na Czechy i Słowację taki układ komunikacyjny w gruncie rzeczy pozostał do dziś; z niewielkimi wyjątkami – ale o tym później.

Żeby móc sprawnie poruszać się przez Czechy należy wykupić winietę drogową; jest ona wymagana podczas przejazdu autostradami i drogami ekspresowymi. Owszem, można próbować jechać drogami lokalnymi, ale ma to sens jedynie wtedy, gdy macie dodatkowy dzień czasu. W dodatku bez winiety cały czas będziecie się stresować tym, czy aby przypadkiem nie wjechaliście na odcinek płatny – kara za to jest wysoka i nieodwołalna; ruch po tych drogach nadzorują kamery automatycznie rejestrujące przejazdy.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Całe szczęście winiety w Czechach są stosunkowo tanie. Dostępne są w wersjach 1-dniowej, 10-dniowej, 30-dniowej oraz rocznej, a ich ceny to odpowiednio 34 – 45 – 72 i 390 złotych. Minęły też już czasy, w których winietę kupowało się na stacjach benzynowych albo stojąc na granicy w kolejce pod obskurnymi budkami z naklejkami na szybę; dziś winietę kupuje się wygodnie i szybko w internecie. Musicie jednak uważać kiedy w Google wpiszecie hasło „Czechy winieta” – otrzymacie linki do wielu stron internetowych udających oficjalny kanał sprzedaży winiet. Oczywiście ceny będą tam dużo wyższe np. 45-61-98-480 złotych. To są zwykłe oszustwa, na których zarabiają podszywający się pod oryginalną stronę pośrednicy. Należy używać tego adresu: https://edalnice.cz/

Dojazd do Czeskiego Krumlowa zajął nam kilka godzin, łącznie tego dnia przejechaliśmy 870 kilometrów. Po drodze trzeba było załatwić jakiś nocleg dla naszej 3-osobowej rodziny, więc jak zawsze użyłem portalu  rezerwacyjnego booking.com. Wybrałem niewielki pokój w rodzinnym hoteliku położonym w starej części miasta, tuż przy rynku. Jego koszt wyniósł 298 złotych, niestety bez śniadania. Okazało się jednak, że do centrum miasta nie można wjechać – samochód należy pozostawić na jednym z kilku wyznaczonych parkingów. Wybrałem parking P3 kosztujący 1.6 Euro za każdą rozpoczętą godzinę, odległy o 1300 metrów od naszego noclegu. Zaparkowaliśmy o godzinie 21:54 i wyjechaliśmy o 13:15 dnia następnego; powinniśmy więc zapłacić za 16 godzin postoju (25 euro) – tymczasem elektroniczna kasa podczas wyjazdu ściągnęła z karty 12 euro. Nie umiem wyjaśnić dlaczego wyszło mniej, bo nawet właściciel hotelu proponował nam skorzystanie z ich zniżkowej karty parkingowej w cenie 16 euro za 12 godzin.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Okazało się jednak, że do centrum miasta nie można wjechać – samochód należy pozostawić na jednym z kilku wyznaczonych parkingów. Właściciel hoteliku chwalił się na swojej stronie internetowej tym, że po gości podjeżdża pod parking swoim autem i podwozi ich pod drzwi hotelu — ale w naszym przypadku nie chciało mu się tego zrobić; czekał nas więc późnowieczorny spacer z walizkami.

Na miejscu nasz pokój okazał się niestety bardzo zły – nie dość, że wyglądał zupełnie inaczej niż na zdjęciach, to jeszcze nie był klimatyzowany i wchodziło się do niego wprost z hotelowej jadalni; jedyne okienko wychodziło natomiast na taras pełen krzesełek. Wyobraźcie sobie sytuację, w której leżąc na łóżku, znajdujecie się w odległości zaledwie jednego metra od stolika, przy którym do późna w nocy siedzą palący papierosy inni goście hotelowi.

Próbowałem protestować, ale właściciel miał to w głębokim poważaniu. Jego lekceważenie było tym większe, że choć zgodnie z umową zawartą na booking.com mieliśmy zapłacić za nocleg dopiero na miejscu, to pobrał on już bezprawnie całą należną kwotę z naszej karty kredytowej – w kategoriach handlowych mogliśmy mu więc jak to się mówi skoczyć. Żeby dopełnić obrazu sytuacji dodam, że zerwał on także rezerwację na portalu rezerwacyjnym – zaznaczając, że nie dotarliśmy do hotelu. Jedyne co nam pozostało, to wyjaśniać sprawę na bookingu.. ale moje wcześniejsze doświadczenia z tym portalem wskazują na bezsensowność takiej awantury; w dodatku zbliżała się północ i wszyscy chcieliśmy już pójść spać.

Ten żenujący nocleg był pierwszą z kilku podobnych sytuacji jakie miały miejsce podczas naszej rodzinnej podróży po Europie. Przypomnijcie sobie o tym gdy będziecie chcieli kiedyś zamieścić komentarz, że tylko polscy właściciele noclegów potrafią oszukiwać swoich klientów. Jeżeli chcecie przeczytać o takich sytuacjach więcej zapraszam TUTAJ

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Czeski Krumlow nie jest jakimś mega znanym turystycznym miejscem, ale zaskoczył mnie bardzo pozytywnie swoją architekturą i historycznym bogactwem. O ósmej rano na uliczkach starego miasta było praktycznie pusto; zanim jednak wróciłem półtorej godziny później do hotelu, centrum zdążyło przejść istną metamorfozę; niczym podczas powodzi zaczęło falami zapełniać się turystami: setkami, tysiącami, dziesiątkami tysięcy turystów.

Autobusy z biur podróży wypłukały z siebie tysiące żądnych wrażeń Azjatów. W zalewie Chińczyków, Koreańczyków i Japończyków czułem się, jakbym spacerował po centrum Szanghaju. Nawet okoliczne sklepy spożywcze okazały się prowadzone przez ich rodaków; także połowę kramów z pamiątkowymi głupotkami prowadzili azjatyccy przedsiębiorcy. Z rzadka tylko w tym tłumie przechodniów napotykaliśmy europejskie rysy twarzy.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Z Czeskiego Krumlowa wyjechaliśmy tradycyjnie z kilku godzinnym opóźnieniem. Nie żałuję tego pobytu, gdyż (poza złym noclegiem) miasto sprawiło bardzo fajne wrażenie i gorąco polecam jego odwiedzenie – choć raczej poza sezonem turystycznym. Do granicy z Niemcami mieliśmy 60 kilometrów, a do celu podróży tego dnia – do Szwajcarii – 570 km. Zatankowaliśmy znowu pod korek na czeskim Orlenie (6.68 złotych/litr) i ruszyliśmy z piskiem opon; po to tylko, by po chwili hamować niemal awaryjnie. Okazało się, że nasza nowa samochodowa nawigacja spłatała nam niespodziankę i wyznaczyła drogę do Szwajcarii wprost przez jezioro Lipnowskie – na pokładzie tutejszego promu. Promu jednak nie było na przystani, więc zawróciliśmy i musieliśmy nadrobić kilkadziesiąt kilometrów. Nie narzekam, bo takie awaryjne hamowanie to jednak przygoda, którą się pamięta na całe życie!

Autostrady w Niemczech tak jak były bezpłatne, tak wciąż są. I to chyba tyle dobrego, co można o nich napisać. Stare stacje benzynowe, stare parkingi i stare toalety. To standardy zbliżone miejscami bardziej do dróg Cesarstwa Rzymskiego niż naszych wyobrażeń o nowoczesnej Unii Europejskiej. Ale nie będę się czepiał – darmowemu koniowi wszak nie zagląda się w paszczę. Najważniejsze, że te Niemcy przejechaliśmy szybko stojąc tylko okazjonalnie w korkach pod Monachium.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Ponieważ od strony „wschodniej” Szwajcaria nie posiada granicy z Niemcami, to aby do niej wjechać należy najpierw przekroczyć granicę z Austrią. Trzeba więc wykupić austriacką winietę (choć podobno da się też przejechać bez winiety, gdyż niektóre odcinki drogi prowadzące przez Austrię do Szwajcarii są z niej zwolnione). 10-dniowa winieta kosztuje niecałe 50 złotych. Jeżeli oczekujecie teraz, że podam Wam prawidłowy link do jej zakupu w necie to się nie doczekacie – poszukajcie sami; nie jestem Waszą sztuczną inteligencją! Ja Wam wszystko pięknie rozpiszę, a Wy jako konsumenci elektronicznej twórczości i tak nawet nie zapamiętacie kto jest autorem tego tekstu. Nie ma takiego lenistwa!

Przed wjechaniem na terytorium Szwajcarii należy ponownie zatankować pod korek. Kraj z flagą w kształcie sympatycznego białego krzyża na czerwonym tle jest drogi, i wszystko co kupicie poza nim jest Waszą oszczędnością. Tankując w Austrii warto na kilka kilometrów przed granicą zjechać z autostrady – paliwo jest wtedy dużo tańsze (1.89 euro/litr czyli około 8.10 pln/litr)

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Trzeba pamiętać o tym, że Szwajcaria nie należy do Unii Europejskiej i dość poważnie podchodzi do ochrony swojego rynku. Na granicy zdarzają się kontrole paszportowe, a Wasze bagażniki mogą być przeszukane. Przykładowo można wwieść maksymalnie tylko jeden kilogram mięsa i jeden litr alkoholu – nie więcej. Prawo w Szwajcarii wymaga, by każdy produkt spożywczy miał dokładne oznaczenie kraju pochodzenia (nawet w restauracji), i jeżeli jest tańszy, to często podlega dopłacie by był w podobnej cenie, co produkty wytworzone przez tutejszych rolników.

Także na Szwajcarskie drogi trzeba mieć winietę. Jest ona roczna i kosztuje 40 franków – czyli około 180 złotych. Jej 12-miesięczny okres ważności jest teoretyczny i zakręcony jak większość spraw w tym kraju; mimo iż jest roczna, to kończy się 31 stycznia – a przynajmniej tak wydrukowano na mojej winiecie, którą kupiłem przez dedykowaną stronę https://via.admin.ch/shop/dashboard

Realna cena paliwa w Szwajcarii to około 9 zł za litr. Bak na górskich serpentynach opróżnia się w tempie podwójnym, a na karkołomnych zjazdach znikają także klocki hamulcowe. I choć jest to kraj malutki (zaledwie 41 tys. km kw.), osiem razy mniej niż Polska) to nie da się go zwiedzić ani w tydzień, ani w miesiąc. Choć drogi są raczej dobre, to są także wąskie i powolne.

Szwajcarzy to prawdziwi mistrzowie zarabiania; wszystko jest tutaj płatne. Można przejechać kilkanaście kilometrów drogą przez góry i nie znaleźć ani jednego bezpłatnego miejsca, w którym dałoby się legalnie zatrzymać. Nie piszę o miejscach do biwakowania czy dłuższego postoju; nie da się zjechać dosłownie na chwilę z drogi, by zrobić kilka zdjęć, bo nie mają one pobocza – a każde miejsce odpowiednio szerokie ma swojego właściciela, który za zatrzymanie się bez względu na to, czy na minutę, czy na godzinę… woła o trzy szwarcfunciaki.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

W tutejszych miastach i miasteczkach są różne strefy parkowania: zakazy postoju, postoje wyłącznie dla mieszkańców, płatne postoje dla wszystkich oraz legendarny jednorożec turysty – bezpłatne miejsca postojowe. Realia są jednak takie, że 95 procent przestrzeni przeznaczone jest wyłącznie dla mieszkańców posiadających zezwolenia – reszta kierowców musi parkować poza miastami i dojechać albo komunikacją miejską, albo dojść pieszo. Dotyczy to także niewielkich miasteczek górskich a nawet wiosek. Możecie przejechać całe miasteczko ciągnące się przez 3 kilometry i nie spotkać ani jednego miejsca parkowania dla osób przejezdnych; są nawet całe osiedla i drogi z zakazem wjazdu dla pojazdów innych niż mieszkańców.

Nie inaczej jest na przełęczach, górskich drogach czy wzdłuż jezior. Nie wolno zatrzymywać się na poboczach, we wsiach, nad jeziorami – które dodatkowo są ogrodzone przez prywatnych właścicieli terenu. Chcesz zatrzymać się przy drodze? Zapłać.

Start w moim ultramaratonie kosztował 650 złotych. Nie był to jakiś słynny bieg; ot malutka impreza na 300 osób, która prowadziła z jednego miasteczka do drugiego. Jakbym był złośliwy, to napisałbym że trasa wiodła znikąd donikąd. To bardzo tani bieg – mówią szwajcarzy. Licząca sobie 54 kilometry długości trasa prowadziła zboczami górskimi; pięknie rozgrodzonymi na prywatne działki, które tylko z okazji biegu udostępniono biegaczom. Rywalizujesz w zawodach na wysokości 2500 metrów, a tu co chwila ogrodzenia i bramy z napisem „private”. W Szwajcarii każdy z Was może sobie kupić działkę w górach i po niej chodzić do woli. A jak nie macie działki, to sami sobie jesteście winni.

Oczywiście nie jestem obiektywny. To zupełnie subiektywna, złośliwa, wynikająca z wewnętrznego zacietrzewiona moja osobista ocena. Są w Szwajcarii także setki wyznaczonych szlaków, po których możecie wędrować latami. Aby podjechać do biura zawodów i odebrać pakiety startowe musieliśmy zapłacić 3 funty za każdą godzinę postoju na końcu wsi, a potem w podobnej cenie płacić za auto zaparkowane kilometr od mety. Kiedy Piotrek chciał postawić samochód w zupełnie pustym i nieogrodzonym miejscu… po chwili z pobliskiego budynku wyszedł staruszek i zaczął wzywać policję.

W terenie zabudowanym obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 km na godzinę. Niby nic nadzwyczajnego, ale za przekroczenie prędkości o 2 km (czyli za jazdę 52 km/godzinę) dostaje się mandat w wysokości 150 zł. Fotoradarów jest dużo i potrafią stać np. trzy w jednej wiosce na przestrzeni 700 m – a każde zdjęcie to kolejny mandat.

– Takie prawo, więc jaki problem się stosować – moglibyśmy napisać. Problem jednak w tym, że na drodze wielu Szwajcarów jest zwykłymi napompowanymi bufonami, którzy gdy jedziesz 49 km/godzinę trąbią na ciebie, podjeżdżają pod zderzak, mrugają światłami i wykrzykują różne wyrazy przez uchylone okno. Dlaczego? Oni doskonale wiedzą, gdzie stoją fotoradary, a w dodatku dla nich taki mandat to jak dla nas 10 zł. Są tym bardziej agresywni, im lepiej widzą, że masz zagraniczne numery rejestracyjne.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Uogólniając w sposób niesprawiedliwy: wielu Szwajcarów jest kłótliwych i z charakteru, i z urodzenia. Do Piotrka na przykład notorycznie przychodził do wynajmowanego mieszkania sąsiad z naprzeciwka… z pretensjami, że ten w swoim mieszkaniu zapala po zmroku światło, które go razi przez okno. Kiedy moja żona chciała kupić bilety do Muzeum Czekolady – kasjerka najpierw próbowała znaleźć jakieś wolne godziny, a potem spytała, skąd jesteśmy. Gdy okazało się, że z Polski — zakończyła natychmiast rozmowę stwierdzając, że bilety możemy sobie kupić w internecie. Kiedy jesteś bidą, to nikt z tobą nie będzie rozmawiał, żebyś ich przypadkiem tą swoją bidą nie ochlapał.

Z ciekawości poszliśmy do szwajcarskiego McDonalda sprawdzić, czy rzeczywiście w Polsce karmią nas mięsem z siana, a w takim bogatym kraju to może jednak serwują prawdziwą żywność. Za big burgera, frytki, wrapa oraz dużą Coca-colę zapłaciliśmy 150 złotych; i tradycyjnie nie dało się tego jeść – więc przynajmniej ta słynna sieć fast-foodów trzyma równy poziom na całym świecie, nawet w Szwajcarii.

Przejeżdżając przez Davos znaleźliśmy parking przy supermarkecie. Słynne miasto jest w rzeczywistości zwykłą wiechurą, miastem wyróżniającym się zupełnie niczym. Zakupy składające się z chleba, pomidora, kawałka sera żółtego oraz jogurtu naturalnego i małej paczki szynki także kosztowały 150 złotych. Ale przynajmniej parking był bezpłatny przez 60 minut.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

To chyba tyle w sprawie etapu podróży, jakim był nasz pobyt w Szwajcarii. Jest drogo, ale to umiem zaakceptować; gorzej jednak z podejściem mieszkańców tego kraju – tutaj nie mogę powiedzieć, że ich polubiłem. Owszem – są oni mili i uśmiechnięci, ale tylko na tyle, na ile można być miłym i uśmiechniętym, mając swojego rozmówcę za pędraka. Statystyki pokazują, że co trzeci Szwajcar ma konflikty z najbliższymi sąsiadami, co też pokazuje w pewnym sensie ich socjologię – https://www.iamexpat.ch/expat-info/swiss-expat-news/nearly-1-3-people-switzerland-have-disputes-neighbours

Jest taka anegdota: kiedy pewnego razu mieszkańcy niemieckojęzycznego kantonu w Szwajcarii zażądali przeprowadzenia referendum w sprawie uznania języka niemieckiego za język obowiązujący w całej Szwajcarii, to referendum przegrali – wygrali je wyborcy mówiący językiem francuskim. Wtedy mówiący po niemiecku oprotestowali wyniki twierdząc, że zmuszanie ich do mówienia po francusku jest łamaniem ich praw do wyboru języka. Takim łamaniem nie było jednak gdy to oni chcieli, by wszyscy inni mówili po niemiecku.

Kiedy będziecie narzekać na polską mentalność przypomnijcie sobie o tym jacy są Szwajcarzy. Poukładali sobie świat w sposób piękny i bogaty, i żyją w jakiejś utopii, która jak to z utopiami bywa jest rodzinnym koszmarem głęboko schowanym pod kołdrę. Po czterech dniach spędzonych w Szwajcarii z uczuciem zmęczenia i z wielką ulgą przekroczyliśmy granicę z Włochami.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

To, że jesteśmy już we Włoszech dało się zauważyć już na pierwszym drogowym parkingu. Był bezpłatny, a równocześnie pełen śmieci wysypujących się z pojemników; posiadał także śmierdzące kible z dziurą a la Adam Małysz. Od razu przypomniały mi się kazachskie stepy i nepalskie bezdroża. Po Szwajcarskiej cukierkowości była to odmiana, którą przyjąłem z entuzjazmem.

Włochy już na początku postawiły nas do pionu. Chcieliśmy na chwilę wjechać do Mediolanu, ale się nie dało. Szerokie centrum miasta objęte jest zakazem wjazdu dla pojazdów nieposiadających zezwoleń; czyli inaczej mówiąc dla tych wszystkich, którzy nie są mieszkańcami miasta posiadającymi specjalną zgodę. Wjazd do takiej strefy oznacza mandat w wysokości kilkuset złotych. Na południe od Mediolanu znajduje się muzeum maszyn rolniczych, które chciałem zwiedzić. Dojechaliśmy i pudło – właśnie trwała sjesta do godziny 15.00. Skoro była dopiero 13.10, to nie było sensu czekać na otwarcie.

Postanowiłem zrobić coś wykraczającego poza moją strefę komfortu: zamiast podróżować od punktu do punktu i nocowania za każdym razem w innym miejscu, wynajęliśmy nad Morzem Śródziemnym apartament z basenem. Choć mi w podróży wystarczyłaby stodoła z wychodkiem, to jednak nie były to tylko moje wakacje; czasem trzeba się nagiąć do potrzeb reszty podstawowej komórki społecznej.

Odpowiednie miejsce znaleźliśmy 260 km na południe od Szwajcarii, w regionie Liguria. Pokój w apartamentowcu był nieduży, ale kompletnie wyposażony: z kuchnią i wszystkimi tymi głupotami, które lubimy mieć pod ręką, kiedy nic nie robimy. Kosztował wprawdzie dużo – 200 euro za dobę – ale i tak był niemal najtańszy w okolicy, a dodatkowo miał przypisane miejsce parkingowe oraz wspomniany basen.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Włoska obsługa była przesympatyczna i całe zakwaterowanie przebiegało sprawnie do momentu, w którym okazało się, że w apartamencie brakuje drugiego pokoju. Ze zdjęć zamieszczonych na portalu rezerwacyjnym wynikało, że są dwa pokoje – ale to była zwykła pułapka; łóżko małżeńskie zainstalowano w ścianie tak sprytnie, że kiedy było rozłożone, to pomieszczenie wyglądało zupełnie inaczej, niż po jego złożeniu.

Na miejscu okazało się także, że ręczniki i pościel nie wchodzą w skład wynajmu. Przy cenie ponad 800 zł dziennie… ręczniki i pościel należało sobie wynająć dodatkowo za 17 euro za osobę. To żenujące rozwiązanie, o którym gospodarze informują na miejscu – oczywiście dopiero po pobraniu bezzwrotnej opłaty za wynajem.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Nie było co płakać nad rozlanym mlekiem, bo szkoda przez taką głupotę zepsuć sobie wakacje. Rozpakowaliśmy się i pobiegliśmy z synem na basen. Podobnie jak pokój basen okazał się dwa razy mniejszy niż na zdjęciach, za to leżaki były wszystkie zajęte przez tłum ludzi pochodzących ze wszystkich stron Europy. Popluskaliśmy się chwilę i stwierdziliśmy, że nie damy rady – przyjdziemy wieczorem, jak będzie luźniej.

Na początku żona kulturalnie zwróciła mi uwagę: „misiu, nie wskakuj do basenu, bo jesteś gruby i opryskujesz wodą innych ludzi”. Uśmiechnąłem się i przestałem wskakiwać, bo pomyślałem, iż rzeczywiście nie wypada; jeszcze napiszą w jakimś lokalnym brukowcu, że „Polak zepsuł wszystkim wakacje, bo chlapał wodą na basenie”. Panie w pięknych toaletach leżały na słonecznych lożach, wachlowały swoje wdzięki świeżo zerwanymi afrodyzjakami, a opaleni adonisi z Niemiec, Francji, Czech i Austrii donosili im tanecznym krokiem winne olejki. Byłoby pięknie… tyle tylko, że wcale kurwa tak nie było!

Pijani w trzy gwoździe Anglicy od rana walili browary, siedząc z nogami wpuszczonymi w basen. Mężczyźni z ogromnymi brzuszyskami i cielskami pokroju „morsa, ojca wszystkich morsów” rubasznie darli buzie w języku Wagnera, paląc jednocześnie papierosa za papierosem i wypełniając przestrzeń wokół śmierdzącym dymem. Gdy odpowiednio już się spocili, wtedy wchodzili do basenu, by zmyć z siebie kleisty pot pomieszany z petami.

Żony i jednych, i drugich miały w głębokim poważaniu to, co wyprawiają ich dzieci, które darły się wniebogłosy, rzucały, czym się da do wody, sikały do brodzika i biegały jak opętane. Wszyscy wrzucali do basenu napompowane materace i koła ratunkowe, jakieś śmieci do nurkowania oraz kaczki i dmuchane łabędzie; a gdy się znudzili, zostawiali cały ten syf pływający po wodzie. Wstyd mi było przyznać, że jestem Polakiem; przecież każdego dnia, czytając polskie media, dowiadywałem się, jak bardzo złymi turystami są Polacy. Że „za dużo nakładamy sobie jedzenia w bufecie” oraz że „oszczędzamy na przelotach, latając tanimi liniami lotniczymi”. Swojego się wstydzimy, a obcych wad nie dostrzegamy.

Dzień później pojechaliśmy do Francji, na jednodniowy wyskok do Monako i Nicei. Trochę przyśpieszę tę narrację: o ile samo Monako okazało się zwykłym zapchanym autami miastem, gorącym do nieprzytomności i przeznaczonym głównie dla miliarderów kołyszących się w zacumowanych obok superjachtach, to tutejsze oceanarium było świetnym wyborem. Jego zwiedzenie zajmuje półtorej do dwóch godzin i chyba wszyscy turyści odwiedzający ten miniaturowy kraj powinni odwiedzić to miejsce. Podwodne życie prezentowane jest wzorcowo, a w basenach i akwariach pływają stworzenia, o których nie śniło się fizjologom.

Minusy są jednak dwa: cena wstępu wynosząca 19 euro za osobę (czyli około 100 zł od osoby) oraz tłum ludzi. W muzeum wielkości warszawskiego Muzeum Techniki upchnięto kilkadziesiąt akwariów połączonych korytarzami, w których mieści się jednocześnie z 500 osób. Do każdej szybki z rybkami ustawia się kolejka, a gdy ktoś robi zdjęcia lub czeka, by potwór z głębin wysunął się zza kamyka, to można osiwieć ze starości. W oceanarium jest gęściej niż na Krupówkach w sylwestra.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Natomiast sama Nicea trochę daje radę, a trochę nie. Jak pisałem na początku, nie lubię wielkich miast; tłum spacerowiczów zawsze podnosi mi temperaturę. Tymczasem główny nadmorski deptak w Nicei jest pełen ludzi niczym stadion olimpijski podczas ceremonii otwarcia igrzysk; większość z nich jest na wpół goła lub w ćwierci zaledwie ubrana / w dziewięciu dziesiątych rozebrana. Piękne kobiety leżą roznegliżowane gdzie się tylko da, jak mądre i wartościowe książki w bibliotece – a to, że nie gapiłem się na nie jak osioł wypuszczony z dziczy zawdzięczam wyłącznie żonie, która stała obok mnie i patrzyła z fascynacją czy sobie poradzę z pokusami. Można kupić też kebaba, są ładne domy i lody. Parkingi po 2.5 euro za godzinę. Nie ma natomiast budek z frytkami, budek z tatuażami, budek z magnesami i budek z pluszakami. Międzyzdroje pod tym kątem niezmiennie rządzą.

Trzeciego dnia pojechaliśmy do Pizy by spełnić marzenie mojego syna – obejrzeć krzywą wieżę. Oczywiście na miejscu okazało się, że dziecko chciało tylko zrobić sobie zdjęcia jak trzyma w rękach wieżę i broni ją przed wywrotką, a ojciec zupełnie nie rozumiejący potrzeb nastolatka kupił bilet wejścia na jej szczyt. To encyklopedyczny wręcz przykład rozminięcia się potrzeb z realizacją; jak wołanie w lesie halo, a las odpowiada i Ciebie też, też, też...

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Zwiedzić słynną Krzywą Wieżę można za darmo. Wstęp do otaczającego ją kompleksu jest bezpłatny, więc pstrykać zdjęcia można sobie do woli, nie obawiając się o swój budżet; to wręcz zaskakujące jak na tę skalę zabytku. Dopiero wejście po schodach na szczyt wieży, a także zwiedzenie wnętrza pobliskiej katedry i baptysterium są płatne.

Samo miasto Piza to wioska licząca 85 tys. mieszkańców. O ile wszyscy fascynują się półtoramilionową Barceloną, którą odwiedza w ciągu roku 26 mln turystów, to tę małą Pizę w ciągu roku odwiedza 10 mln żarłocznych instagramerów. To prawdziwy chichot nauk architektonicznych, że zepsuta wieża, którą ktoś kiedyś nieprawidłowo zaprojektował i źle wykonał, stała się jednym z najbardziej znanych dzieł architektury światowej – tylko dlatego że jest zepsuta! Znam dziesiątki pięknych wież stojących prosto – i pies z kulawą nogą nigdy ich nie odwiedzi.

To jakby zrobić słynnym obraz Juliusza Matejki Bitwa pod Grunwaldem tylko dlatego, że mistrzowi się ręka omsknęła na Urliśchu fon Jubgingenie i mistrz krzyżacki wyszedł do góry nogami.

Dla wydawców: zanurz łapkę w garnku pełnym miodu i poczęstuj swoich czytelników tym artykułem!
Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Pobyt w Pizie można uznać za ekstremalny z jeszcze jednego powodu. W rozsądnej odległości od wieży i katedry znajduje się kilka płatnych parkingów teoretycznie strzeżonych (po 2.5 euro za godzinę), ale większość dostępnych dla turystów miejsc to niebieskie linie na poboczach dróg płatne po 1.5 euro / godzinę. Wydaje się, że to fajna oferta – bo tanio i blisko. Doświadczonemu podróżnikowi wystarczy jednak rzut okiem na asfalt: leżące gdzieniegdzie tłuczone szkło samochodowe oznacza, że tutaj nie dochodzi do nadspodziewanej liczby stłuczek, lecz że zaparkowane auta robione są przez spacerujących wokół afrowłochów. Nie wiem jak prawidłowo i poprawnie politycznie nazwać te osoby; skoro są afroamerykanie, to chyba nikt się nie obrazi za afrowłochów? Tak więc w Pizie parkujecie na własną odpowiedzialność; najrozsądniej nie zostawiać nic w aucie i zrobić tak, by było to widać z zewnątrz. No bo po co jakiś student z wymiany międzynarodowej ma się męczyć i włamywać do bagażnika, by przekonać się, że ten jest pusty?

Wstęp na wieżę kosztuje 102 złote od turystycznego łba. Warto wejść, choć do pokonania jest 221 schodów i 55 metrów w górę. Dacie radę, gdyż widziałem wspinających się ludzi, których normalnie nie posądziłbym o to, że wejdą samodzielnie na drugie piętro. Chcieć znaczy móc! W spiralnej klatce schodowej jest duszno, i ze względu na brak cyrkulacji powietrza śmierdzi zjełczałym potem. Przymiotnik śmierdzi to komplement, w rzeczywistości po prostu jebie. Schody są krzywe, bo skoro wieża się pochyliła to i w jej środku wszystko jest pochylone. W efekcie można dostać zawrotów głowy jak w gabinecie krzywych luster; wariuje także błędnik, a niektórym robi się mdło z całym spektrum możliwych konsekwencji.

Turyści wpuszczani są do wieży w grupach liczących po kilkanaście osób – co 5 minut. Ci o mniejszej kondycji siedzą lub leżą na szczycie łapiąc oddech niczym ryby wyciągnięte z piekarnika. O ile z dołu widać, że wieża jest krzywa – to z góry wydaje się, że to świat się jakoś przekrzywił. I to chyba tyle, co powinniście wiedzieć.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

O matko ile się rozpisałem, a do opowiedzenia zostały mi jeszcze trzy ważne sprawy! Nie wiem czy wystarczy Wam cierpliwości i samozaparcia, by czytać dalej… a gorąco polecam. Będzie o autostradach we Włoszech, o tankowaniu we Włoszech, o Lidlu we Włoszech – oraz o naszym powrocie do Polski.

Najpierw może o autostradach, bo to największa przygoda naszego wyjazdu. Otóż we Włoszech autostrady są płatne, ale nie można kupić czegoś takiego jak winieta. Płaci się odcinkowo na bramkach wyjazdowych; zupełnie jak w Polsce – choć u nas wyniesiono to w kilku miejscach na poziom dużo, dużo wyższy.

We Włoszech wjeżdżając na odcinek płatny drogi pobierasz bilet, kiedy zaś zjeżdżasz – płacisz. Gotówką, kartą, lub przez elektronicznego chipa. Kartą moim zdaniem jest najwygodniej; po prostu przy wyjeździe przykładamy do czytnika i już. Ale stop! To wcale nie takie proste. Włoscy inżynierowie tak skonstruowali terminale wyjazdowe, by statystycznej długości ręka kierowcy nie mogła do nich dosięgnąć. W efekcie tego promującego gimnastykę pomysłu jedna połowa kierowców wysiada z auta, a druga dokonuje wręcz ekwilibrystycznych wyczynów starając się dosięgnąć przez okno czytnika biletu. Jeżeli posiadacie ciało w prawidłowych złotych proporcjach, to Wam się to raczej nie uda. Za to świetnie działają ręce typu GIBON – długie, zwisające aż do kolan, z wystającym chwytnym palcem i nieobciętym pazurem; wtedy jest łatwiej.

Autostrady we Włoszech są drogie, kosztują średnio około 40-45 złotych za każde sto kilometrów. Ponieważ zrobiliśmy nimi aż dwa tysiące kilometrów, to zapłaciliśmy za tę przyjemność 800 złotych. Jak bidy nie stać, to niech bida siedzi w domu lub jeździ przez wioski. Żartuję – tak na poważnie, to warto brać pod uwagę ten koszt planując zwiedzanie Włoch samochodem; bez względu na to czy własnym, czy wynajętym.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Druga sprawa to tankowanie. We Włoszech nalewanie paliwa do baku wzniesiono na poziom skomplikowania godny misji na Księżyc. Zacznę może od tego, że na każdej ze stacji znajdziemy dwie ceny tego samego paliwa: przy jednym dystrybutorze benzyna 95 będzie kosztowała np. 1,88 euro, a przy drugim 2,12 euro. I tu nie ma żadnej zagadki, że jedno to jakieś economy 95, a drugie to hiperpremium; to jest zupełnie to samo paliwo lane ze wspólnego zbiornika. O co więc chodzi?

Otóż przy tabliczkach z napisem Servito w teorii powinna do was podejść obsługa stacji i zatankować wasze auto swoimi osobistymi rączkami; a wy tylko płacicie. To wersja dla jaśniepaństwa, których służba akurat utknęła w korkach i nie ma kto im podać wszystkiego na tacy. Zaś przy tabliczkach z napisem Self Servito wszystkim musicie zająć się sami; nie dość, że wysiadacie z auta, nie dość, że wtykacie rurę w gardziel wlewu samochodu, to jeszcze sami musicie zapłacić za paliwo w zapłatomacie.

Niestety nic nie jest tak proste, na jakie wygląda. Bywa i tak, że pracownicy stacji mają inne ważne rzeczy do zrobienia niż tankowanie szanownemu hrabiemu, co mu się tyłka nie chce podnieść; na przykład patrzą w telefon albo grzebią butem obok drugiego buta. To pokaz siły proletariatu, który nie zhańbi się usługiwaniem klasie wyzyskującej nawet za to, za co ta klasa zapłaciła. Stoicie więc jak głupki za wyższą stawkę i w końcu po przegranej wojnie nerwów i tak sami tankujecie, tyle że drożej.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Drugim rozwiązaniem jest skorzystanie od razu z wersji sam dam sobie radę, bo jestem skautem i umiem sam zatankować samochód. No więc z tym także bywa różnie; bo choć nie chcę was zniechęcać, to w takiej opcji najpierw musicie przeklikać się przez maszynę pobierającą opłaty. Taka maszyna ma tysiąc przycisków, zwykle opisanych po włosku, za pomocą których należy wybrać różne rzeczy: co chcecie zatankować, gdzie, ile, czym zapłacicie oraz swoją datę urodzenia i imiona rodziców. Można zmienić języki na różne inne, ale zwykle maszyna jak to maszyna wyświetla błąd i po chwili i tak wraca do włoskiego.

Prawdziwa przygoda zaczyna się w momencie, gdy wjedziecie na stację, na której są dystrybutory z napisem albo tylko Servito, albo tylko Self Servito. Wtedy obsługa zaczyna robić z was tak zwanego wała – czyli nie robi nic i czeka, aż sami wszystko zrobicie… po czym kasuje was, jakby to ona pracowała; albo też tankuje wasze auto, informując, że cena jest self servito i nic więcej nie zapłacicie, po czym kasuje np. dodatkowe 5 czy 10 euro za obsługę. Jedni sobie to dopisują jawnie, inni mają taki przycisk dla klientów, którym można dać napiwek… i sami go sobie wciskają po ocenieniu na oko, jaki jest poziom waszego szczęścia. Takiego wesołego – przyciskiwacza przycisków – przyłapała moja żona, jak sobie dobijał do rachunku prywatny bonusik; nawciskał sobie potajemnie 10 euro napiwku, a ja jeszcze nie wiedząc o tym, dałem mu kolejne 2 euro.

I nie ma co narzekać, bo zdarza się też tak, że obsługa robi sobie sjestę albo idzie do domu bo już siedemnasta – normalnie W TRAKCIE TANKOWANIA – i czekajcie lub jedźcie sobie gdzieś indziej szukać paliwowego szczęścia.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Miałem też rozpisać się o włoskich Lidlach, ale chyba mi się już nie chce. Zmęczyłem się tym artykułem, a zaraz będzie godzina 17:00 więc muszę kończyć bo idę do domu. Zostawię tylko takie stwierdzenie: w małych miasteczkach mają coś takiego jak Lidl Plus; to takie premium, przy którym polskie Lidle wyglądają jak osiedlowe żabki. Ogromne hale pełne tysięcy produktów; pysznych i wspaniałych. Kategorii AAA w cenie BBB. Smaczne owoce, ogromny wybór, pyszności i zdrowotności. I ogólnie mam teraz doła. A my się podniecamy w Polsce rywalizacją pomiędzy Lidlem a tym żółtym żuczkiem z chorą wątrobą i kropkowatymi wypryskami na plecach.

Dziesiątego dnia rano zaczęliśmy wracać do Polski. Chcieliśmy wyruszyć wcześnie, o 6.00, bo droga przed nami była długa. Niestety trochę zaspaliśmy, a potem okazało się, że na recepcji nikogo nie ma i nie możemy wyjechać, gdyż przecież nie ma jak odebrać depozytu. Bo widzicie: zapomniałem wam napisać, że nie dość, iż nasz ćwierćapartament z basenem kosztował 200 euro za dobę, nie dość, że w cenie nie było ani ręczników, ani pościeli, to jeszcze właściciel tej pięknej ostoi turystycznego przepychu zażądał od nas wpłacenia kaucji w wysokości 100 euro na poczet tego, że mu coś zepsujemy.

Musieliśmy więc czekać przed recepcją do ósmej rano, aż się ktoś o szlachetnym urodzeniu pojawi w pracy, by obejrzeć pokój i uznać, że zniszczeń brak. Tego też w Polsce nie mamy.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

W końcu wyruszyliśmy do Polski, mając do pokonania 1800 km. Nie byłbym sobą, gdybym nie zaplanował jakichś atrakcji w trasie; tak więc pierwszym celem stało się Muzeum Artylerii 1914-1945 leżące gdzieś w połowie drogi pomiędzy Weroną a Padwą. To taka moja militarna perwersja, co ja na to poradzę… Jechaliśmy i jechaliśmy tymi autostradami, aż w końcu wjechaliśmy we włoskie korki. Czas uciekał i zdążyli mi to muzeum zamknąć o godzinie 12.00. Bo człowiek musi szanować swoją pracę, więc muzeum jest czynne tylko w poniedziałki, środy i piątki, od 9.00 rano do 12.00 w południe. Jak komuś zależy, to przecież przyjedzie innym razem.

W korkach spędziliśmy kilka godzin, a potem Włochy się skończyły i zaczęła się Austria – na którą mój syn niestrudzenie woła Australia. Autostradę z Czech przez tę Australię zna każdy, kto jeździ na wakacje do Chorwacji czy do Włoch. W Austrii trzeba było zatankować bo włoskie paliwo kiedyś się w końcu kończy tak samo jak zapasy wina, kawy i innych spożywczych pamiątek. I tu niespodzianka – jeżeli zadacie sobie trud by zjechać z autostrady choć o 2-3 kilometry dowolnym zjazdem, to zamiast płacić po 2.10 – 2.15 Euro za litr zapłacicie po… 1.57 Euro. Czyli za około 6.7 złotego za litr – zupełnie jak w Polsce.

Swoją drogą pamiętam, jak przed laty zawsze bolało po kieszeni tankowanie na zagranicznych stacjach benzynowych. Dziś – po podwyżkach w Polsce z ubiegłego roku – ceny się wyrównały, i już tak nie boli. Człowiek się przyzwyczaja, i pozostaje tylko podziwiać mądrość rządzących.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Przez Austrię jedzie się wygodnie, ale do pewnego momentu. Co niezwykłe kraj który kiedyś był cesarstwem nie umie od dziesiątek lat wybudować autostradowej obwodnicy swojej stolicy, Wiednia. Dziesiątki tysięcy aut – jeżeli nie setki tysięcy – jadących z północy Europy na południe (i z powrotem) tłuką się każdego dnia przez środek Wiednia; dzień w dzień, dzień w dzień – bo Austriakom nie wpadło do głowy wybudować obwodnicy 2-milionowego miasta. Słupsk ma obwodnicę, Grodzisk ma obwodnicę, Białystok ma obwodnicę. A Wiedeń nie ma.

Zresztą Austriakom do dziś nie udało się nawet doprowadzić autostrady północ – południe do granicy z Czechami; kończy się ona dziś kilkanaście kilometrów przed granicą dokładnie tak, jak kończyła się kilkanaście lat temu. W tym czasie Chiny wylądowały na Księżycu, kobiety zyskały prawa wyborcze, a we Francji obchodzono 80-rocznicę D-Day. Zrozumiałbym, gdyby Czesi posiadali np. dziesięć dywizji pancernych i grozili wjazdem czołgami do Wiednia; ale to naród, który od czterystu lat nikogo nie zaatakował. Więc czemu Austria nie ma porządnej autostrady do swojego sąsiada? Nie mam zielonego pojęcia.

Potem jechaliśmy przez Czechy. I rzeczywiście żadnych czołgów nie było; ale i ich autostrada czasem była, a czasem nie. Tu kawałek, tam kawałek, a teraz niespodzianka i wszyscy wjeżdżamy do centrum małego miasteczka, gdzie odbyywa się festyn liczenia zagranicznych numerów rejestracyjnych! Przy knedlikach, hej!

To jest zupełnie niepojęte jak ta nasza Europa jest zacofana; i jak niewiele się zmieniła od mojej ostatniej wizyty sprzed kilkunastu lat. Cudze chwalicie, a na swoje głupio narzekacie – mogę podsumować.

Jak wygląda podróż po Europie Zachodniej?

Na koniec zostawiłem jeszcze wisienkę na torcie: nie pochwaliłem się Wam, że moja żona w samochodzie zmienia się w istną Femme fatale motoryzacji. Otóż całą tę naszą trasę po Europie Zachodniej – łącznie blisko sześć tysięcy kilometrów – pokonała za kierownicą jako jedyna oficjalnie uprawniona w naszym związku osoba do kierowania wspólnym pojazdem. Ona już tak ma, że wie, że ja się do kierowania samochodem nie nadaję; gdy tylko dotknę kierownicy natychmiast przemienia się w rodzinnego Prezesa do spraw prawidłowej jazdy autem. Misiu – za blisko jedziesz, misiu – za szybko jedziesz, misiu – za bardzo skręcasz, misiu – za mocno dodajesz gazu.

Jej instrukcje dotyczące prawidłowego kierowania pojazdami są dla mnie prawdziwym testem mojej miłości. Bo przecież mógłbym wstać, wsiąść w samolot i wysiąść w Tajlandii albo w jakimś Urugwaju… ale tego nie robię, bo lubię wyzwania; życie bez wyzwań jest takie nieosolone. Dlatego też by delektować się naszym małżeństwem siedzę dzielnie na fotelu pasażera i udaję, że to jest miejsce, w którym czuje się spełniony. A żona szczęśliwa prowadzi pojazd do skutku, aż się zmęczy, aż jej oczy zaczną łzawić. Wtedy dopiero zamieniamy się na chwilę miejscami, i zanim zaśnie zdążę jeszcze usłyszeć: misiu, ale pamiętaj, że patrzę jak będziesz jechał.

A potem chrapie jak smok. Uwielbiam te nasze wspólne podróże!

Dla czytelników: spodobała Ci się ta opowieść? Zrewanżuj się i postaw mi wirtualną kawę – ten sympatyczny gest zmotywuje mnie do pracy nad kolejnymi materiałami.

Europa Zachodnia – więcej losowych materiałów z tej kategorii:

Publicystyka – więcej losowych materiałów z tej kategorii: