Chyba każdy z Was zna Syzyfa. Wysoki, dobrze zbudowany, archetyp starożytnego greckiego atlety o oczach, w których zagubić się może niejedna kobieta. Pewny siebie, dowcipny, bywały na salonach – jednym słowem gościu przez duże G. Jednak w pewnym momencie swojego życia postawił fortunę nie na tego konia co trzeba, i został ukarany przez greckich bogów wieczną pracą: po kres czasu musi toczyć pod górę wielki głaz, który za każdym razem gdy jest już blisko wierzchołka… wymyka mu się z rąk i spada w dół. Przykra sprawa, prawda? Mam dziś dla Was niespodziankę: ta kara dobiegła końca – Syzyf w końcu wtoczył swój kamień na szczyt!

Jak przystało na legendę Góra Syzyfa znajduje się niemal na końcu świata – na egzotycznej wyspie Mauritius – i w rzeczywistości ma nieco trudną w wymowie nazwę Pieter Both. To dla zmyłki, by nie robić z tego miejsca kolejnej turystycznej atrakcji: Syzyf na tyle się już wycierpiał, że należy mu się nieco prywatności. Tylko pomyślcie: facet przez jakieś dwa i pół tysiąca lat turlał pod górę głaz przy nieustannych uśmieszkach tysięcy gapiów, którzy tylko czekali na to, by wymknął mu się on z rąk. Można dostać wstrętu do ludzi, prawda? Więc kiedy w końcu mu się udało, to ostatnią rzeczą jakiej pragnął była dalsza medialna popularność.

Pieter Both leży w centralnej części wyspy. Nie jest zbyt wysokim szczytem – ma 820 metrów wysokości, co sprawia jednak, że jest jednocześnie drugą pod względem wzrostu górą wyspy Mauritius. Samo pasmo górskie jest powierzchniowo bardzo malutkie, sprawny piechur obejdzie je w ciągu jednego dnia; niemniej szczytowe partie góry nie dość, że składają się z licznych przepastnych grani, to jeszcze otoczone są gęstą dżunglą. Ta gęstość jest na tyle znacząca, że jeżeli nie znacie ścieżek, to na szczyt w żaden sposób nie wejdziecie. Ale nie uprzedzajmy faktów…

Pieter Both, czyli Góra Syzyfa

Po raz pierwszy Górę Syzyfa zobaczyłem w 2017 roku; przy dobrej pogodzie ten charakterystyczny wierzchołek widoczny jest z odległości wielu kilometrów. Kształt góry rzeczywiście jest zaskakujący: w miejscu, w którym zwykłe szczyty się kończą, ktoś – czyli mityczny Syzyf – ustawił ogromny głaz tak, by stworzyć kompozycję urągającą prawom grawitacji. Nie mogąc oprzeć się wewnętrznej pokusie pewnego lipcowego popołudnia pojechałem w góry z bezbożnym postanowieniem: wespnę się na szczyt, i sturlam kamień w dół.

To zaskakujące, ale na wierzchołek nie wiedzie żadna droga, żadna ścieżka, żaden szlak. Przez kilka godzin błąkałem się wokół pasma górskiego próbując wbiec do wnętrza dżungli; pomimo wysiłków nie znalazłem ani jednej ścieżki prowadzącej w górę. W końcu – już w ciemnościach – poddałem się i wróciłem do samochodu. Tu czekała na mnie wesoła niespodzianka: okazało się, że w międzyczasie lokalni mieszkańcy rozwiercili wlew paliwa, i wypompowali mi etylinę 95. Nie mogę jednak narzekać bo zrobili to z głową: zostawili w zbiorniku kilka litrów tak, bym mógł dojechać do najbliższej stacji benzynowej. Dzięki!

Dla wydawców: zanurz łapkę w garnku pełnym miodu i poczęstuj swoich czytelników tym artykułem!
Mauritius, dzika przyroda

Na Mauritius trafiłem ponownie sześć lat później. Zdążyłem zapomnieć już o Górze Syzyfa, ale kiedy ponownie ją zobaczyłem od razu odżyła we mnie chęć jej zdobycia. Tym razem byliśmy we dwóch, więc co mogło się nie udać? W internecie znaleźliśmy ofertę przewodników, którzy wprowadzają na szczyt – ale wydało nam się to zbyt proste. Co to za wyzwanie zostać zaprowadzonym niczym emeryt na punkt widokowy? Wbijemy się bezpośrednio, przez las, atakiem od czoła – zdecydowaliśmy.

Niestety także w 2023 roku na szczyt nadal nie prowadziła żadna droga. Dokładnie zbadaliśmy górę ze wszystkich stron… i nic. Żadna ze ścieżek dających choć niewielką nadzieję, że prowadzą w głąb dżungli nie okazała się prawidłowym szlakiem. Co chwila odbijaliśmy się od gęstej ściany lasu zupełnie tak samo, jak ja sam sześć lat wcześniej. W końcu załamała się pogoda, i w rzęsistych opadach deszczu upragniony szczyt skrył się wśród chmur. W desperacji wybraliśmy marsz dnem wąskiego strumienia, ale szybko i ta ścieżka okazała się ślepa: ze wszystkich stron owładnęła nami puszcza, przez którą nie dało się przejść bez użycia maczety.

A teraz na poważnie: na wyspie znajduje się agencja turystyczna, która w swojej ofercie ma wejście na szczyt Pieter Both. Przewodnik kosztuje kilkaset dolarów (stawka jest negocjowalna), a wspinaczka trwa cały dzień. Wg dostępnych informacji wejście wymaga bardzo dobrej kondycji fizycznej, a na ostatnim odcinku także pewnej dozy wspinaczkowego doświadczenia. Sam szczyt ma klasyfikację stopnia trudności 7 na 10, więc wymaga już lin i asekuracji (sprzęt zapewnia agencja). Ze zdjęć znalezionych w internecie wynika, że mimo wszystko warto!

Pieter Both, czyli Góra Syzyfa

Szlak prowadzący na szczyt jest ukryty, a przewodnicy nie mają żadnego powodu, by zdradzać jego lokalizację. Myślę, że wejście prowadzi od północno-zachodniej strony, i wyznaczone jest wzdłuż kilkukilometrowej długości grani. To jednak tylko przypuszczenia oparte na kolejnej analizie map. Niestety ze względu na wspomniane załamanie pogody nie udało się nam także polecieć nad szczyt dronem; a byliśmy tak blisko, zaledwie kilkaset metrów od imponującego głazu…

Ostatecznie także moja druga próba sturlania w dół kamienia zakończyła się klęską. Może to i dobrze, bo kto wie jaką karę za ten czyn wyznaczyliby nam greccy bogowie? Kamień czeka więc cierpliwie na swojego „niszczyciela”; Syzyf solidnie ukończył swoją pracę. Po więcej zapraszam Was na film dołączony do tego artykułu.

I na koniec ciekawostka, a nawet dwie. Głaz Syzyfa jest bazaltowym ostańcem, w który często uderzają pioruny. Pomimo to wbito w niego kilkanaście metalowych prętów ułatwiających pokonanie ostatnich metrów i wejście na sam szczyt – skalna półka ma powierzchnię około 2 x 2 metry. Jeszcze sto lat temu całą górę porastały palmy z gatunku Hyophorbe amaricaulis – to roślina, która praktycznie już wymarła. Miała ona bardzo twardą skorupę pestki, przez którą roślinka nie miała siły sama się przebić – w naturalnym środowisku pestka ta była jednak zmiękczana w żołądkach ptaków Dodo, a gdy te wymarły zjedzone przez holenderskich osadników… palmy straciły możliwość rozmnażania się.

I tyle.

Uwaga

Odwiedzając mój blog wspierasz istotę białkową. Moje opowieści powstają bez pomocy bzdur generowanych przez AI. Opowiadam wyłącznie o miejscach do których dotarłem samodzielnie – nie są to więc automatyczne, wyimaginowane, generatywne treści o smaku informacyjnej papki zalewające dzisiejsze media. Zastosowanie AI w dziennikarstwie to koniec sensu istnienia tego zawodu.

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Mauritius – więcej losowych materiałów z wypraw:

Góry – więcej losowych materiałów z tej kategorii: