W ciągu ostatnich kilku lat maratony błądzące – czyli takie, w których gubię trasę na skutek jej słabego oznaczenia bądź własnego gapiostwa – stały się moim hobby. Od przypadków ekstremalnych takich jak maraton w stolicy Nepalu Kathmandu (gdzie zgubiłem się zaraz po półmetku), po najnowszy przykład – maraton w armeńskim Erywaniu – taki organizacyjny bałagan przypadł mi do serca!

Jeżeli dobrze się orientuję, to maraton w stolicy Armenii nie odbywał się od kilku lat. Na początku roku pojawiła się informacja, że odbędzie się w kwietniu, ale ten pierwotny termin nie został dotrzymany przez organizatorów – na kilka tygodni przez imprezą przenieśli go na październik niewiele sobie robiąc z tego, że wiele osób miało ją już zaplanowaną w głowach na wiosnę. Ale nie gniewam się – ciesze się, że w końcu się odbył. Jak to mówimy: lepszy wróbel w jajecznicy, niż gołębica na stodole u sąsiada.

Gdyby nie bieganie maratonów, to chyba nigdy w życiu nie znalazłbym odpowiednio przekonywującego argumenty, by przyjechać do Armenii. Kraj ma owszem swoje pewne plusy, ale są one zwykle bardzo głęboko ukryte. Ten artykuł nie jest jednak o atrakcjach turystycznych, więc zaciekawionych odsyłam do mojego bloga, gdzie partiami publikuję wpisy podróżnicze także z tego kraju. Dla nas – jadących na maraton – wygodne było to, że do Erywania można dolecieć bezpośrednio z Warszawy; na stare lata robię się wygodny i zaczynam doceniać takie małe ułatwienia.

Armenia, Yerevan Marathon

Na starcie maratonu znalazło się sporo rodaków, którzy przyjechali z różnych części naszego kraju – nie byliśmy jednak jedną dużą ekipą / wycieczką. Zaskoczyło mnie natomiast, że niewielu było uczestników z klubów międzynarodowych, które „cisną” wszystkie kraje świata. Albo jeszcze o maratonie w Armenii nie wiedzieli, albo ukończyli tu już wcześniej jakiś bieg organizowany prywatnie. Osobiście uważam, że maratony organizowane przez siebie samego nie powinny być zaliczane do międzynarodowych zestawień jeżeli tylko w danym kraju odbywa się normalny maraton – ale to temat rzeka.

Trasa maratonu w Erywaniu miała być łatwa i płaska; tak przynajmniej wynikało z naszej pobieżnej analizy tego, co znaleźliśmy na stronie organizatorów. Okazała się jednak zupełnie inna, i nie wiem czy to wina naszej nieuwagi, czy w ostatniej chwili organizatorzy coś pozmieniali – niech będzie, że to nasza wina. Tak czy inaczej już po starcie okazało się, że maratończycy nie biegną dwóch półmaratońskich pętli (półmaratończycy biegli jedną), lecz gdzieś po 8 kilometrze wbiegają na jakieś dziwne półpętelki, których mają do pokonania jeszcze trzy.

Armenia, Yerevan Marathon

I nie byłoby w tym nic specjalnie kłopotliwego gdyby nie fakt, że na każdej z tych półpętelek mieliśmy… pięciokilometrowy podbieg. Łącznie więc pod górę było 15 kilometrów – i tyle w temacie płaskiego maratonu! Swoje trzy grosze dodało słoneczko, więc było ciężko – choć nie legendarnie ciężko; da się o tym zapomnieć. Grunt, że chyba wszyscy dobiegliśmy. Z płaskimi biegiem ta impreza nie ma jednak nic wspólnego.

Owe pętelki wytyczono w skalistym wąwozie, wzdłuż niewielkiej rzeczki, już na peryferiach miasta. Dzięki temu organizatorzy mogli zamknąć trasę dla ruchu ulicznego nie blokując jednocześnie całego miasta. Prawdziwy cyrk rozpoczął się jednak po zakończeniu ostatniej pętelki, kiedy trzeba było dobiec na metę usytuowaną w centrum Erywania. Okazało się, że te końcowe cztery kilometry trzeba pokonać poboczami głównych ulic, o całkowicie otwartym ruchu ulicznym.

Ja nie narzekam, mi się podobało, i złego słowa nie dam powiedzieć. Gdyby to były zwykłe finiszowe kilometry, to byłoby przecież nudno, i nie miałbym żadnej przygody na pamiątkę. A tak? Biegłem wśród ulicznego zgiełku, spalin, trąbień – a potem na dokładkę się zgubiłem. Okazało się, że wolontariusze wskazujący trasę poszli sobie już do domu i zostawili biegaczy – którzy finiszowali z czasami ponad 4 godziny – na pastwę ruchu ulicznego. Trzeba więc było nie tylko nie dać się rozjechać, ale i znaleźć samodzielnie drogę do mety.

To były wesołe ostatnie kilometry. Nie miałem zielonego pojęcia gdzie jest meta, nie było o to nawet kogo spytać. Moim zdaniem super rozwiązanie, które polecam innych organizatorom na świecie. Serio – ja jestem zadowolony, bo przecież najważniejsza jest… przygoda !!! Jak to wyglądało możecie zobaczyć na filmie, tego nie da się opowiedzieć słowami. Wprawdzie w Nepalu czy w Senegalu było gorzej, ale w prywatnym rankingu błądzeń stawiam Yerevan Marathon gdzieś w okolicach trzeciej pozycji.

I tyle – zapraszam na film!

Armenia – więcej losowych materiałów z wyprawy:

Maratony Świata – więcej losowych materiałów z tej kategorii: