Ten artykuł powstał w styczniu 2021 roku, podczas trwania drugiej fali pandemii covid-19.
Bilety na portugalską Maderę, słynną Wyspę Wiecznej Wiosny, kupiliśmy na początku kwietnia 2020 roku na jednej z licznych promocji organizowanych w pierwszych miesiącach pandemii przez linie lotnicze. Skusiła nas cena biletu z Berlina do stolicy Madery – Funchal. Brytyjska linia lotnicza EasyJet oferowała styczniową podróż w obie strony za zaledwie 280 złotych. Żal byłoby przegapić taką okazję. Pozostało poczekać dziewięć miesięcy na wakacje.
Oboje jesteśmy maratończykami, więc postanowiliśmy połączyć naszą podróż z udziałem w odbywającym się w połowie stycznia Funchal maratonem. Szansa na taki udany podróżniczy dublet istniała bardzo długo: Madera zdawała się do ostatniej chwili przed wyjazdem istną oazą spokoju w opanowanym przez covidową gorączkę świecie. To prawdziwa enklawa dzisiejszych czasów – głosiły reklamy biur podróży. Jedynym wymogiem spędzenia tam błogiego tygodnia było wykonanie testu na lotnisku docelowym. Testu należy zaznaczyć wykonywanego bezpłatnie przez władze wyspy.
Oboje w listopadzie przechorowaliśmy w domowych warunkach wirusa, więc jako osoby posiadające przeciwciała byliśmy pewni, że test będzie dla nas formalnością. Pozostało tylko czekać. Na podobną wyprawę – i udział w maratonie – zdecydowało się wiele osób z Polski nawet „na ostatnią chwilę”. Organizatorzy wydarzenia wciąż podkreślali, że maraton na sto procent odbędzie się 23 stycznia 2021. W naszym kraju wydarzenia sportowe od wielu miesięcy były wygaszone, więc amatorzy biegania byli głodni udziału i szukali maratonu w którym można byłoby wystartować.
Wszystko zaczęło sypać się 21 grudnia, przed świętami. Otrzymaliśmy oficjalną informację od organizatorów, że maraton zostaje… przesunięty na 11 kwietnia 2021. Wszyscy uczestnicy, którzy opłacili 35 euro za start zostali przepisani na nowy termin. Oczywiście dla nas ta informacja była zła – biletów lotniczych przecież nie przesuniemy. Mówi się trudno, mimo to postanowiliśmy lecieć: pozwiedzać słynne lewady, odpocząć od covidowej rzeczywistości oraz od panujących akurat na początku stycznia w Polsce mrozów.
22 stycznia zameldowaliśmy się pełni pozytywnych emocji na lotnisku Berlin-Brandenburg. I to był nasz ostatni moment dobrych humorów. Zostawiliśmy samochód na lotniskowym parkingu i przeszliśmy kontrolę na bramkach. Start i powrót na berlińskie lotnisko miał także ten wielki plus, że nie obowiązywała nas kwarantanna. Gdybyśmy wracali z Portugalii samolotem do Warszawy – wtedy automatyczna kwarantanna. Powrót z Niemiec: kwarantanny brak.
Na terminalu okazało się, że praktycznie wszystkie lotniskowe sklep z posiłkami są zamknięte. Ze względu na ograniczenia oraz małą liczbę lotów najemcom nie opłaca się otwierać stoisk. Jako że podróżujemy zwykle wyłącznie z bagażem podręcznym, więc nie mieliśmy żadnego jedzenia ze sobą. W samolocie, podczas 5-godzinnego lotu także nie było można skorzystać z żadnego serwisu. Pierwszy raz podczas tych „wczasów” zaczynamy być głodni. Jak się okaże, pomimo że jesteśmy w środku Europy, w 2020 roku… głód będzie naszym wiernym towarzyszem.
Podczas lotu dochodzi do pierwszego niemiłego wydarzenia. Jeden z pasażerów zsuwa na chwilę maseczkę by napić się wody którą ma w małej buteleczce. Siedzący obok pasażerowie podnoszą alarm: wśród krzyków w kilku językach stewardesy ostrzegają pasażera, że jeszcze raz tak zrobi a samolot wyląduje i zostanie on z niego wyprowadzony. Sytuacja surrealistyczna, sprowadzająca się do zakazu picia wody…
Wczesnym wieczorem lądujemy bezpiecznie w Funchal, na Madeira Airport. Ze względu na położenie na stoku wzgórza oraz częste silne wiatry od morza jest to jedno z najniebezpieczniejszych lotnisk na świecie. Niestety udaje nam się wylądować bez przeszkód. Czemu „niestety”? Gdybyśmy zawrócili na kontynent europejski ta wyprawa skończyłaby się bez większych nerwów.
Na lotnisku zaczyna się kocioł. Wszyscy zostają poddani testom, które trwają bardzo długo. Ubrane w kosmiczne kombinezony służby medyczne wpychają każdemu w nos 20-centymetrowe patyczki. Czuję się, jakby ktoś w sam środek mózgu wciskał mi drut. Kolejka do tej niemiłej procedury trwa ponad godzinę. Chce mi się wymiotować, dostaję ataku kaszlu i łzawienia. Zdenerwowana pielęgniarka wykonująca ten niemiły zabieg krzyczy na mnie, że nie mam prawa kichnąć, bo zostanę izolowany. Inni pasażerowie mają podobne problemy.
Dosłownie kilka dni przed naszym wylotem, gdy walizki były już spakowane, w Portugalii wprowadzono godzinę policyjną. Obowiązuje ona w weekendy od 18:00, a wszystkie sklepy zamykane są już o 17:00. Gdy w końcu udaje nam się wydostać z lotniska do godziny policyjnej zostaje zaledwie 30 minut. W ostatniej chwili docieramy do pensjonatu w którym mamy zarezerwowany pokój. Niestety po drodze wszystkie sklepy są już zamknięte. W hotelach i pensjonatach także nie jest wydawana żywność. Głodujemy.
Lituje się nad nami właścicielka pensjonatu i sprzedaje nam starą mrożoną pizzę oraz karton soku. To nasz pierwszy posiłek od prawie doby. Ale to niestety koniec dobrych informacji: do nadejścia wyników testu jesteśmy traktowani jak trędowaci. Mamy siedzieć w pokojach, nie wolno nam używać wspólnej przestrzeni, wychodzić na zewnątrz możemy wyłącznie w maskach i tylnym wyjściem.
Czekamy na wyniki testów. Przychodzą w nocy sms-em i na maila. Oba negatywne, jesteśmy „oficjalnie” zdrowi. Pomimo tego okazuje się, że i tak musimy używać masek. Mamy specjalne naklejki z kodem paskowym identyfikującym nas i nasze testy. Mamy je mieć cały czas przy sobie i okazywać na żądanie. Coraz bardziej przypomina nam to bardziej obóz niż wakacje.
Każdego dnia otrzymujemy mailowo formularz do wypełnienia z pytaniami „jak się czujemy?”. Spacerujemy, zwiedzamy, biegamy po przepięknych trasach. O takiej właśnie Maderze czytaliśmy. Jednak każdego dnia musimy pamiętać o godzinie policyjnej. O 18:00 właściciele hoteli sprawdzają czy goście są w pokojach i potrafią zgłaszać „braki” na policję. Na drogach dużo wozów policyjnych łapiących spóźnialskich. Lepią mandaty. Dwa razy zdarza nam się nie zdążyć na czas (każdy kto był na Maderze wie, jaka to górzysta wyspa i jak długo trwa powrót autem do Funchal z nieodległych wiosek). Policjanci są bardzo stanowczy ale starają się być mili.
Jednak w końcu mamy te upragnione chwile normalności. Można usiąść na promenadzie, zamówić w restauracji jedzenie, kawę, popatrzeć na ocean. Gdzieś tam daleko pozostał za nami świat pełen covidowych ograniczeń… Wróć! Rzeczywistość uderza niczym grom gdy patrzymy na rachunki. Ceny wzrosły 2-krotnie, za burgera i trzy kawy płacimy 37 euro. Mimo to kilka spędzonych w takim reżimie kolejnych dni będziemy wspominać bardzo dobrze. Żeby uniknąć koszmarnych wydatków, korzystając z tego że mamy apartament z kuchenką, postanawiamy zaopatrzyć się w zapasy jedzenia na cały wyjazd w markecie – w ten sposób wychodzi dużo taniej. Gorzej mają Ci, którzy w hotelowych pokojach nie mają aneksów kuchennych. Większość hoteli posiłków nie wydaje i muszą żywić się „na mieście”.
Sielanka kończy się 28 stycznia, w czwartek, na dwa dni przed lotem powrotnym do Berlina. Rozpoczyna się nasze piekło.
Wieczorem w telewizji widzimy komunikat: Portugalia zamyka granice. Niemcy zamykają granice. Hiszpania zamyka granicę. Nasze bilety są na 30 stycznia, wylot za dwie doby. Zaczynamy się niepokoić co to może oznaczać dla nas. Okazuje się, że żeby wrócić samolotem do Niemiec, a to przecież nasz powrotny rejs na który mamy bilety, musimy okazać negatywny wynik testu na covid. Bez tego nasz bilet staje się bezwartościowy. Gdzie zrobić test na Maderze? Zbieramy się z grupą innych Polaków i zaczynamy szukać. Niestety takich jak my turystów na wyspie są setki. Momentalnie znika możliwość bezpłatnego testowania, a kolejki robią się takie, że na wykonanie płatnego testu trzeba czekać… do następnego tygodnia. A my mamy samolot w sobotę!
Nikt nie umie powiedzieć jaki test trzeba wykonać. Wystarczy tani i szybki antygenowy, czy musi być drogi PCR? Koszt to 125 euro. I kolejki. Wszyscy dzwonimy po ambasadach, po lotniskach, po liniach lotniczych. Nikt nic nie wie, wszyscy zaskoczeni decyzją Niemiec. Turyści z tego kraju których poznaliśmy – mieszkają w naszym pensjonacie – pocieszają nas: na pewno wsiądziecie do samolotu bez problemu, przecież nie mogą z dnia na dzień wprowadzić zakazu, na pewno będzie obowiązywał dopiero od poniedziałku!
Tymczasem w piątek wieczorem, na kilkanaście godzin przed odlotem, gdy już udaje nam się załatwić testy po godzinach w prywatnej klinice, dostajemy wiadomość, że na pokład samolotu będą wpuszczani wyłącznie osoby narodowości niemieckiej oraz mieszkające na stałe w Niemczech. Panika. Jedna z Polek ma w Niemczech znajomego policjanta – dzwoni do niego z hotelu, a ten zapewnia że wszyscy pasażerowie tranzytowi zostaną wpuszczeni do Niemiec do północy 30 stycznia. Problem w tym, że my nie jesteśmy tranzytowi, bo nie przesiadamy się w Berlinie w kolejny samolot do Warszawy, tylko mamy tam na lotniskowym parkingu samochód!
Sytuacja robi się zła. Staramy się znaleźć rozwiązanie i przekonać kogokolwiek, że mamy w Berlinie samochód, i nie zamierzamy nim jeździć po okolicy i zarażać. Zresztą jak, przecież mamy negatywne testy sprzed trzech godzin. Odpowiedź: ok, nie będzie problemu jeżeli zdążymy do Berlina przed północą.
Rano zjadamy ostatnie śniadanie. O 14:00 meldujemy się na lotnisku. Zaczyna się horror. Okazuje się, że poprzednie samoloty odlatujące do Niemiec zabrały wyłącznie obywateli tego kraju. Wszystkich innych pozostawiono na lotnisku i odmówiono im lotów. Jest totalny amok i kocioł. Operatorzy Lufthansy mówią, że na tranzyt można, obsługa lotniska na bramkach: że nie można.
Z kolei EasyJet którym lecimy twierdzi, że nie może nas wpuścić na pokład. Wywiązuje się awantura w której bierze udział kilkanaście osób – podróżnych z różnych krajów. Udaje się połączyć z Niemiecką policją i ta przekonuje telefonicznie obsługę naziemną, że jednak możemy wejść !!! Udaje nam się wynegocjować wejście dla wszystkich Polaków: obsługa wpuści każdego kto jest z Polski i ma aktualny negatywny test na koronawirusa, oraz udowodni że ma auto blisko lotniska którym może wrócić do domu. Zwycięstwo!
Oddajemy bagaże, część z nas wsiada już na pokład samolotu. Część jest w kołnierzu. Nagle przybiega ta sama pani która wcześniej nam udzieliła pozwolenia i mówi że dzwonili do nich z federacji niemieckiej i EasyJet ma zakaz wpuszczania osób nie mieszkających w Niemczech lub nie będących Niemcami. Chaos i panika wybuchają na nowo. Część pasażerów jest wyprowadzana z samolotu, mimo że już siedzieli na swoich miejscach.
Jedni zrezygnowani wracają do hotelu, inni, w tym my decydujemy się dalej próbować. Dzwonimy do Ambasady Polskiej w Lizbonie (+35 1913254442). Dowiadujemy się, że „ambasada nie zajmuje się takimi sprawami”. Zaczyna się gorączkowe poszukiwanie jakichkolwiek lotów na kontynent. Do Hiszpanii, Francji, Czech, Włoch. Ktoś łapie bilety na Kanary. Pojawiają się informacje, że zamykane są kolejne granice: o północy z 30 na 31 stycznia Hiszpania zamyka granicę z Francją. Zamykają lotnisko Czesi. Co jest prawdą, a co fikcją? Nie wiemy. Część zgromadzonych na lotnisku podróżnych z całego świata chce szturmować bramki. To zupełnie „odjechany”, surrealistyczny pomysł. Patrzymy i nie wierzymy własnym oczom: zaraz zacznie się porywanie samolotów. Z kolejnych samolotów wyprowadzani są pasażerowie. To się dzieje dziś, 30 stycznia 2021, w Europie, w Unii Europejskiej.
W akcie desperacji decydujemy się kupić za duże pieniądze lot do Porto. Lepiej być mimo wszystko już na kontynencie niż na wyspie. W dodatku do samolotu wpuszczają, bo to lot wewnątrzkrajowy. W Porto lądujemy w sobotę, 30 stycznia o 19:30. Mamy cztery godziny czasu do zamknięcia granicy z Hiszpanią. Wraz z czwórką innych Polaków bierzemy w sześć osób taksówkę, i za 250 euro każemy się wieźć na najbliższą granicę…
Już w trakcie jazdy znajdujemy w Internecie ogłoszenie: pewien Polak rano będzie jechać busem z Hiszpanii do Polski. Ma miejsca i może zabrać kilka osób! Musimy dotrzeć tylko jakoś do Madrytu, i zabierze nas do Berlina, gdzie mamy auto! Tak więc szybko zmieniamy decyzję i prosimy taksówkarza by podjechał 20 kilometrów dalej do Pontevedry, skąd o 6 rano będziemy mieć pociąg ekspresowy właśnie do Madrytu. Udaje nam się jeszcze złapać na miejscu krótki nocleg żeby się przespać i wziąć prysznic.
Jest niedziela, 16:00. Siedzimy w Madrycie i czekamy na busa. Pan Waldemar jednak nas nie zawiezie, czeka na… Polkę, która ucieka przed covidem z Boliwii. Ale zorganizował dla nas inny transport, innym busem – z Panem Bolesławem. Siedzimy i czekamy.
Z tytułu szykanowania praw człowieka, łamania porozumień Shengen i niezrealizowanej usługi wykupionej w EasyJet – mieliśmy bilety oraz negatywne testy – będziemy wraz z wieloma innymi Polakami składać pozew zbiorowy. Cześć z nich już dojeżdża pociągami do Niemiec, część wyleciała z Madery w różne strony Europy i ich powrót, tak jak nasz, wciąż trwa.
Ambasada nie zajmuje się takimi sprawami. Szach i Mat.
Tak wygląda walka z wirusem w Europie. Dzięki decyzjom o zamykaniu granic i lotnisk grupy turystów – zamiast wracać bezpiecznie samolotami na swoje pierwotne lotniska, a stąd własnymi samochodami do domów – podróżują rozjeżdżając się po całym kontynencie pociągami, busami, autokarami. Cześć z naszych znajomych z Madery jest już we Włoszech, część złapała czarter do Warszawy, część – jak my – podróżuje przez Francję.
Jak skończyła się podróż Karoliny i Mateusza? Oto ich wypowiedź już po powrocie do Polski:
Nie twierdzimy, że drzewa na Maderze są teraz mniej zielone, a ocean bardziej niebieski. Wielu rzeczy nie da się zepsuć irracjonalnymi rozporządzeniami. Nam powrót do domu z Madery zajął 66 godzin, zamiast ośmiu (licząc przelot z Madery do Berlina plus powrót autem do domu) – i trudno nam znaleźć w tym jakikolwiek sens. Zamiast zająć miejsca w samolocie obok współpasażerów z których większością widzieliśmy się już w drodze na wyspę, i wsiąść do swojego auta w Berlinie, zwiedziliśmy pół Europy: jechaliśmy autobusami, pociągami, taksówkami – oraz busem przez Portugalię, Hiszpanię, Francję i w końcu… i tak przez Niemcy. Do Polski dotarliśmy zamiast w sobotę wieczorem… w nocy z poniedziałku na wtorek. Mijaliśmy tysiące osób w pociągach, autobusach i na dworcach, które teoretycznie mogliśmy zarazić (dlatego przecież nie wpuszczano nas do samolotu). Bez systemowych rozwiązań takich jak zapewnienie alternatywnego transportu do domu, takie zabiegi (czyli wyrzucanie ludzi z samolotu) są więc jak widać zupełnie nieskuteczne. No ale z tego nikt już nikogo nie rozlicza.
Życzymy wszystkim Polakom na wyspie powrotu w lepszych i szczęśliwszych warunkach niż my. Wszystkie sytuacje z którymi się spotkaliśmy i które opisaliśmy – zdarzyły się naprawdę. Nie zmienia tego to, co piszą inne osoby – że się z tym nie spotkały, że poleciały innymi lotami, albo że dopiero mają samolot w następny weekend. Wyspa jest piękna, ale to nie był artykuł o urodzie wyspy, tylko o naszym wyjeździe.