Przyzwyczajeni do krajowych realiów, w których wulkany są widokiem z grubsza mówiąc dość rzadkim, często zapominamy, że te potężne obiekty rozsiane są po całym świecie w ogromnych ilościach. Lubią one występować w grupach, co oczywiście związane jest z ich fascynującą budową geologiczną. Choć zamiast mówić o grupach wulkanów chyba trafniej byłoby określać je pasmami wulkanicznymi.
Jedno z takich właśnie pasm leży w Ameryce Środkowej zajmującej terytorium mniej więcej na południe od centrum Meksyku aż po Panamę. Tutejsze wulkany to obiekty imponujące swoją wielkością, co stwierdzić można samodzielnie choćby przeglądając mapy dostępne w Internecie. Krajobrazy takich krajów jak Nikaragua, Salwador, Honduras czy Gwatemala dosłownie aż kipią wulkanami; zarówno wygasłymi przed milionami lat, jak i wciąż aktywnymi.
Wulkan będący bohaterem dzisiejszej opowieści leży na terytorium Salwadoru i mierzy 2381 metrów wysokości. Jego nazwa brzmi dość swojsko: Santa Ana (czyli Święta Anna). U jego północnych podnóży leży klimatyczne miasteczko o tej samej nazwie, z przepiękną jakżeby inaczej… Katedrą Santa Any. Wulkan klasyfikowany jest jako aktywny; jego ostatnie erupcje miały miejsce w 2005 oraz w 1920 roku – jak na długie życiorysy wulkanów to nawet nie „wczoraj”.
Ilamatepec – bo tak brzmi jego lokalna nazwa, którą nosił przed podbojem ameryki przez Hiszpanów – jest dość wiekowym tzw. stratowulkanem, który swoje lata eksplozywnej świetności ma już dawno za sobą. Wprawdzie potrafi jeszcze to i owo, ale… to już tylko wspomnienia starych czasów, kiedy to jednym potężnym mruknięciem umiał zatrząść okolicą w promieniu setek kilometrów. Kiedyś jego potężne wybuchy – jak choćby ten sprzed około 58 tysięcy lat – potrafiły wręcz zmienić geografię okolicy oraz od nowa wytyczyć linię wybrzeża Pacyfiku. To już jednak – i na całe szczęście – przeszłość.
Dziś wulkan Santa Ana wyhodował sobie na szczycie bajecznie kolorowe jeziorko – oczko wodne jakby wręcz stworzone przez naturę z myślą o miłośnikach Instagrama. Ze względu na niemal pionowe skały prowadzące w dół nie da się tam jednak zejść i zażyć kąpieli; choć to może i lepiej, bo jezioro jest trujące i pełne siarki – a uważne oko dostrzeże z oddali wciąż aktywne fumarole. Niestety nad wulkanem (jak i nad całym terytorium Salwadoru) nie wolno latać dronami. Co ciekawe ścieżka wiodąca w dół krateru była dostępna jeszcze osiemdziesiąt lat temu; w końcu jednak runęła w przepaść.
O ile sama Santa Ana jest spokojna, to nie można tego samego napisać o całym masywie Ilamatepec. Zaledwie kila kilometrów na południe znajduje się stożek o nazwie Izalco, który zaczął powstawać zaledwie 250 lat temu. Kiedy w 1772 roku sąsiedzi Polski szykowali się do pierwszego rozbioru naszego kraju – tutaj była zaledwie zupełnie płaska równina. Dziś zaś – dwa i pół wieku później – ku górze dumnie pnie się nowy wierzchołek liczący sobie już 1950 metrów, który ambitnie (w tempie kilku metrów na dziesięciolecie) goni swojego „starszego brata”. Podczas często następujących po sobie erupcji zdobywa kolejne metry. Do pokonania wzrostem rywala brakuje mu zaledwie 431 metrów i około 50-60 lat…
Co ważne: ponieważ Izalco jest wulkanem w fazie „wzrostu”, to jego kształt jest bardziej zgodny z naszym wyobrażeniem o wulkanach – jest niemal regularnym stożkiem. Dlatego też to właśnie wciąż niższy Izalco jest zwycięzcą wszelkich konkursów fotograficznych organizowanych podczas wspinaczki na Santa Anę. Niestety wejść na niego nie mogliśmy – było to nielegalnie. Choć oczywiście mocno korciło, gdyż nawet z daleka widać niewielkie ścieżki prowadzące na jego szczyt…
Droga na wierzchołek Santa Anny zajmuje około 3-4 godzin, i niestety wymaga skorzystania z przewodnika. Sytuacja ta jest o tyle trudna do zaakceptowania, że szlak prowadzący na szczyt jest bardzo łatwy i pozbawiony jakichkolwiek rozgałęzień; po prostu nie da się zgubić ścieżki. Choć sami przewodnicy przekonują, że ich obecność jest wskazana ze względów bezpieczeństwa, to w rzeczywistości chodzi niemal wyłącznie o zarobek.
W trasę wyruszyliśmy wcześnie rano licząc na to, że może uda nam się wejść na wulkan zanim wejście na szlak opanują dobrzy wujkowie i ochrona. Cały masyw górski wraz z otaczającymi go gęstymi lasami jest objęty ochroną jako park narodowy (Parque Nacional Cerro Verde oraz Los Volcanes Sector Los Andes National Park) więc w końcu… i tak doszliśmy do bramek zamykających przejście. Tę przeszkodę oczywiście zlokalizowano tak, by nie dało się jej ominąć – w miejscu, w którym schodziły się dwa wąwozy oraz porastające ich zbocza leśne gęstwiny. Nie pozostało nam nic innego, jak kupić bilety.
Cena samych biletów nie jest może tragedią: zagraniczni turyści za wstęp muszą zapłacić 6 dolarów amerykańskich, a mieszkańcy Salwadoru połowę tej ceny. Problem jednak leżał zupełnie gdzie indziej: otóż zwabieni barwnymi opowieściami Piotra sprzed dwóch lat uznaliśmy, że szlak na szczyt wulkanu będziemy pokonywać jedynie w otoczeniu dzikiej przyrody. Miało być tak: tylko my i dzicz! Nie po to jechaliśmy na drugi koniec świata, żeby maszerować w tłumie innych turystów…
Tymczasem szybko okazało się, że Piotrkowa opowieść pochodzi z czasów pandemii, i ma się nijak do dnia dzisiejszego. Po zakupie biletu zostaliśmy pouczeni, że musimy czekać… aż zbierze się minimum 20 osobowa grupa – i dopiero wtedy zostanie do niej przydzielony przewodnik. Trochę nas to zmartwiło gdy pomyśleliśmy, że czeka nas pół dnia oczekiwania. Ależ byliśmy w błędzie !!!
Najpierw na polanie na której staliśmy pojawił się kolorowy sznur skautów. Kilkadziesiąt dzieciaków w wieku od 12 do 18 lat wrzeszczało, piszczało, klaskało. Opiekunowie grupy próbowali nad nimi zapanować, ale zupełnie bezskutecznie. Po zakupie biletów cały ten koczowniczy tabun ruszył w górę szlakiem; a my cierpliwie czekaliśmy na kolejnych chętnych do wejścia.
O zgrozo! W ciągu zaledwie pół godziny nasza polana zaroiła się tłumem mieszkańców okolicznych miast i wiosek – tłumem malowniczym oraz licznym niczym w niedzielę Plac Świętego Piotra w Watykanie. Chudzi, grubi, mali i wysocy – w mundurkach szkolnych, w surdutach, w krótkich majtkach lub w spódnicach. Chętni do wędrówki byli w czapkach i bez czapek, z torbami pełnymi jedzenia i z reklamówkami zawierającymi zapasy prowiantu. Dziesiątki, setki osób. Zamarliśmy.
Okazało się, że wulkan Santa Anna jest ulubionym miejscem turystycznych pielgrzymek z całego kraju. Okrzykom i wesołym nawoływaniom nie było końca. Wszystko zostało tak zorganizowane, że kasa z biletami działała na najwyższych obrotach – podobnie jak metalowa bramka wpuszczająca do parku. Tłum chwilami gęstniał, po czym wraz z kolejnym przewodnikiem znikał wrzeszczącymi grupami w lesie.
Wiedzieliśmy, że nie damy rady. Wspinać się na wysokość niemal 2400 metrów wśród uczniów podstawówek, kolonistów, nauczycielek i opasłych panów niosących skrzynki z napojami? Dla nas była to wizja niczym z podróżniczego horroru. Cóż, pandemia rzeczywiście się skończyła – zobaczyliśmy to bardzo wyraźnie.
Ale co robić w takiej sytuacji? Postanowiliśmy wynająć przewodnika „na własność”; znaleźliśmy odpowiedniego człowieka, który zażądał 50 dolarów. Ok, damy radę! Już prawie się ucieszyliśmy kiedy okazało się, że na szczyt i tak wiedzie tylko jedna ścieżka – więc bez względu na to, czy idziemy indywidualnie, czy z większą grupą – i tak będziemy maszerować w tłumie! To zupełnie nie miało sensu, a przewodnik pomimo naszego zapału i gotowości do poniesienia kosztów stwierdził jasno: żadnej innej alternatywnej trasy na szczyt nie ma. Jest tylko ta jedna, jedyna wąska ścieżka.
Mógłbym Wam teraz opowiadać o tym, jak kombinowaliśmy – jak próbowaliśmy zostawać w tyle, albo uciekać przed tłumem do przodu. Jak przedłużaliśmy postoje lub je skracaliśmy, tylko po to by opuścić „naszą obowiązkową grupę”. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, gdyż takich grup na podejściu były dziesiątki! Miejscami robiły się prawdziwe korki i trzeba było czekać po kilka minut, by nasz kierunek znowu zaczął iść. Setki turystów jednocześnie wchodziły i schodziły ze szczytu wulkanu. Wszyscy oczywiście równocześnie rozmawiali, śpiewali, jedli i pili. Trauma po tej górskiej wędrówce pozostanie mi na długo.
Mimo wszystko sam szczyt wynagrodził nam męczarnie związaną z niespodziewanie licznym towarzystwem, ale nawet na wierzchołku wulkanu można było… kupić lody. Lokalni mieszkańcy wystartowali jeszcze wcześniej niż my, i pod osłoną wydobywającej się z głębin siarki rozbili swoje niewielkie kramiki. Handel na wysokości 2381 metrów!
Wierzchołek wulkanu jest obszerny, ale zatrzymać się można tylko w bardzo ograniczonej i wyznaczonej przestrzeni. Równocześnie na szczycie wraz z nami przebywało około dwudziestu osób, a gdy jedni schodzili – to z dołu wciąż napływała kolejna niekończąca się gąsienica turystów. Każdy przez kilka minut wpatrywał się w leżącą w kraterze przepaść, uśmiechał się do czeluści, robił kilka zdjęć – i zawracał do domu.
Podsumowanie? Mimo wszystko polecam wędrówkę na Santa Anę, choć by uniknąć naszych utrapień spróbujcie może znaleźć jakiś mniej popularny dzień tygodnia. Nie wiem tylko jaki, bo my byliśmy w czwartek…
Okolica wulkanu jest piękna, i nie mam tutaj nic do „zamarudzenia”. Spójrzcie zresztą na zdjęcia, które zrobiłem – przyroda w parku narodowym rzeczywiście jest przepiękna; choć nie da się nią delektować kameralnie. Nie przypadkiem region ten jest tzw. Biosferą UNESCO. Jeżeli jednak chcielibyście obcować z naturą sam na sam, to absolutnie nie jest to miejsce, które spełni Wasze oczekiwania.
I na zakończenie jeszcze ciekawostka: poza przewodnikami na szlaku spotkacie wielu żołnierzy oraz policjantów. Wszyscy oni będą uzbrojeni po zęby – w broń krótką i długą. To pokłosie wojny z gangami, którą od 2022 roku prowadzą skutecznie władze Salwadoru. Mundurowi są sympatyczni, a gangi praktycznie pokonane; niemniej wojsko wciąż z bardzo dużym zaangażowaniem pilnuje terenu całego kraju – ze szczególną uwagą zwróconą na miasta oraz miejsca, w których znajduje się dużo osób. Takim tłumnym miejscem jest także wznoszący się na wysokość ponad dwóch kilometrów wulkan…
Ale na teraz dość o gangach; napiszę o nich w kolejnym odcinku opowieści o wyprawie do Salwadoru.